„Bokeh”
tytuł oryginalny: Bokeh
reżyseria: Geoffrey Orthwein, Andrew Sullivan
scenariusz: Geoffrey Orthwein, Andrew Sullivan
obsada: Maika Monroe, Matt O’Leary, Arnar Jónsson, Gunnar Helgason, Berglind Rós Sigurðardóttir
muzyka: Keegan DeWitt
zdjęcia: Joe Lindsay
rok produkcji: 2017
zwiastun:tutaj
Zapomnijcie o Bokeh
Para młodych Amerykanów przylatuje na Islandię. Romantyczna wycieczka zamienia się jednak w koszmar, gdy okazuje się, że zostali jedynymi ludźmi na świecie. Sam pomysł wydaje się ciekawy, jednak jego realizacja to wyzwanie, które we wszystkich aspektach przerosło twórców.
Od początku filmu widz częstowany jest słodkimi scenkami z życia głównych bohaterów, którzy w żaden sposób nie zostali mu przedstawieni. Jest to więc niezręczne oglądanie prywatnego życia losowej pary. Co więcej, z upływem czasu (bo rozwijaniem fabuły tego nie nazwę) jest ona wciąż nijaka, za to coraz bardziej irytująca.
Riley jest fotografem – i stąd prawdopodobnie tytuł filmu (bokeh to technika w fotografii, polegająca na rozmyciu) – jednak jest to po prostu przypisana mu cecha, która do filmu niczego nie wnosi. Gdyby zabrano mu ten stary aparat na klisze, nie zmieniłoby to niczego, ani fabuły (po prostu robiłby to samo, tylko bez aparatu w dłoniach w kilku scenach), ani charakteru postaci (nie wydaje się on być pasjonatem fotografii, ot, przeciętny człowiek z gadżetem).
Jenai ma natomiast nietypowe imię i… to wszystko. Zdaje się, że to z nią odbiorca ma się zżyć bardziej, ponieważ częściej jest ona pokazywana w bardziej emocjonalnych scenach – rozmyśla nad swoją wiarą, przejmuje się lekkomyślnością partnera czy zapasami na przyszłość. Jednak to wszystko robi w sposób nad wyraz drażniący, budząc niechęć widza, zamiast współczucia i zrozumienia.
Także relacja między bohaterami jest zwyczajnie nudna. Nie czuć między nimi żadnej chemii, nie wspierają się, wydaje się, że czują się lepiej samotnie. Rozmowy między nimi są żałosne – niby głębokie, bo o poważnych sprawach, jak Bóg, a jednak puste i wywołujące u widza zażenowanie, że postanowił coś takiego obejrzeć. On kreowany jest na lekkoducha, ona – na przesadnie przerażoną, ale próbującą stawić czoła sytuacji kobietę. Ten związek można było zdecydowanie lepiej przedstawić, szczególnie, że jest to prawdopodobnie główny wątek fabularny.
Dlaczego „prawdopodobnie”? Tu docieramy do największego problemu Bokeh. Brak fabuły. I nie chodzi tylko o to, że historia jest tak nudna i bez sensu, że nie warto o niej mówić. Fabuły po prostu nie ma, jest za to para bohaterów w danej sytuacji (zniknięcie wszystkich ludzi na świecie). Koniec. Żadna scena nie prowadzi absolutnie do niczego, zmienienie ich kolejności czy wycięcie większości z nich nie zrobi różnicy, a każda rzecz jest tu do zapomnienia.
W filmach tego typu bardzo ważną rolę odgrywa czas. W Bokeh nie mamy pojęcia, czy minęły dwa dni, dwa miesiące, a może dwa lata. Bohaterowie raz zachowują się, jakby byli osamotnieni przez tydzień, a raz – jakby minęły dziesięciolecia. Elektryczność jest, internet jest, dostęp do wszystkich budynków jest, zagrożenia nie ma żadnego… poradzić sobie muszą bez ginger coffee. Znaczy… mogą ją zrobić, ale nie jest tak dobra.
Ale zaraz! Zdjęcia były kręcone na Islandii, na pewno mamy więc do czynienia chociaż z pięknymi widokami! Owszem, lokalizacje są piękne. Zdjęcia – mocno przeciętne, ładne, ale tylko dzięki samej Islandii. W jakiś sposób widać próby zabawy twórców z estetyczną stroną filmu, ale ostatecznie całość wygląda bardzo „instagramowo”.
Bokeh można podsumować krótko – nie warto marnować na ten film ani sekundy.