„Bagno”
tytuł oryginalny: Mýrin (ang. Jar City)
reżyseria: Baltasar Kormákur
scenariusz: Baltasar Kormákur na podstawie powieści Arnaldura Indriðassona
obsada: Ingvar Eggert Sigurðsson, Ágústa Eva Erlendsdóttir, Björn Hlynur Haraldsson, Ólafía Hrönn Jónsdóttir, Atli Rafn Sigurðsson, Kristbjörg Kjeld, Þorsteinn Gunnarsson, Theodór Júlíusson, Þórunn Magnea Magnúsdóttir, Guðmunda Elíasdóttir
muzyka: Mugison
zdjęcia: Bergsteinn Björgúlfsson
rok produkcji: 2006
zwiastun filmu: tutaj
„Mýrin” (pol. Bagno, ang. Jar City) – wielokrotnie nagradzana różnej klasy nagrodami ekranizacja dzieła Arnaldura Indriðassona o tym samym tytule, wyreżyserowana przez Baltasara Kormákura. Odpowiadał on także za „101 Reykjavik”, dlatego przed „wejściem w Bagno” czułem, czego mogę się spodziewać. Czy się myliłem?
Jądro fabuły to poszukiwanie zabójcy Holberga, samotnego, lubującego się w pornografii i mieszkającego w cuchnącej mieścinie, Islandczyka w podeszłym wieku. Moją uwagę zwróciły słowa, jakie detektyw zajmujący się sprawą – Erlendur (Ingvar Eggert Sigurðsson) – usłyszał na miejscu zbrodni od jednego z policjantów: „Typowy islandzki mord. Brutalny i bezsensowny. Morderca nawet nie zatarł śladów”.
Ciało leżące na skrzypiącej podłodze, smród, który widz może poczuć obserwując jedynie reakcje poszczególnych postaci na ekranie, surowa, wyspiarska pogoda… To wszystko zapowiada nam, z czym będziemy mieli do czynienia oglądając „Bagno”. I chyba właśnie ta „surowizna” przyciągnęła mnie najbardziej.
Wspomniany już główny bohater, Erlendur, jest także ojcem Evy, może około 25 letniej dziewczyny – chodzącego nieszczęścia uzależnionego od narkotyków. Na sprawie jego ojcostwa warto się zatrzymać, bo to wątek, który nas do bohatera zbliża i czyni go człowiekiem z krwi i kości, z problemami i troskami. Poza jego pracą, charakterystycznymi dwoma swetrami, białą koszulą i ciemnym krawatem, uwielbieniem dla svið tradycyjnego islandzkiego przysmaku – gotowanej głowy owcy lub barana (tutaj akurat owcy), który zresztą je na naszych oczach (okropne!), czytając Biblię, Erlendur to przede wszystkim ojciec. Dam głowę, że podczas swojej drogi jako ten, który mordercę ma odnaleźć, słysząc od jednej ze swoich rozmówczyń, że „Nie ma nic gorszego, od utraty dziecka”, Erlendur głowił się, czy sam swojego dziecka nie stracił, na rzecz społecznego marginesu, przypadkowych przygód łóżkowych i narkotyków.
Islandia jest tu ukazana jak na dłoni. Podczas przesłuchiwania człowieka, który może mieć znaczenie dla sprawy, nasz detektyw wysłuchuje od niego niewybrednych opinii na temat Evy – A więc widzimy, że Islandczycy to w mieście społeczność niewielka, zwarta i wielu z nich po prostu się zna. Nie brakuje również humoru, doskonale wpisującego się w islandzki klimat, nie będę jednak podawał przykładów. Wskazywanie żartów w recenzji jest jak odgłosy śmiechu
w serialach.
W trakcie podróży po Islandii, w których głównemu bohaterowi towarzyszy dwójka współpracowników – czasem Sigurður Óli (Björn Hlynur Haraldsson), a czasami Elínborg (Ólafía Hrönn Jónsdóttir), widz ma szansę zapoznać się z nieco innym krajobrazem wyspy lodu i ognia niż ten, który przedstawiają nam wszelakie biura podróży. Islandia poza ckliwymi mieścinami to także tereny surowe, wyjałowione, dręczone przez silne, świszczące niepokojąco wiatry i odgłosy morza. A w filmie ów mroczny wiatr i całą aranżację potęguje jeszcze muzyka, na którą znalazłem określenie – „grobowy chór”. Z początku rozbrzmiewa on w momentach zupełnie nieadekwatnych, bywa wręcz nużący, by w trakcie filmu jednak dopełnić i ukoronować całość. Bardzo specyficzne uczucie, zupełna nowość dla mnie w odniesieniu do ścieżki dźwiękowej w filmie.
Znacząca dla odbioru jest również reakcja Erlendura na wynik śledztwa i słowa, jakie wypowiada na końcu „Bagna”. Myślę, że to kolejny element, który udowadnia, że człowiek jest przede wszystkim człowiekiem, bez względu na to jak bardzo chciałby ukryć się za maską zawodowca i nałożyć na siebie kaganiec konwenansu.
„Mýrin” to dobry film o Islandii i średni kryminał. Spodziewałem się po reżyserze właśnie tego, co dostałem. Twórcy, wprowadzając dodatkowe wątki w śledztwie chcieli je utrudnić nie tylko detektywom, ale i widzowi. W moim przypadku im się nie udało, bo mój pierwszy strzał w mordercę okazał się celny, a zapewniam Was, ze jasnowidzem nie jestem. A może właśnie nie o mordercę i zbrodnię tu chodziło, a o coś znacznie więcej? Chcę jednocześnie zaznaczyć, że z książką styczności nie miałem i oceniam stricte to, co zaserwował nam Baltasar Kormákur. Nie ulega jednak wątpliwości, że jest to pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika Islandii i kina nordyckiego.