Sólstafir – emocje tworzone na styku pękającego lodu i budzącego się wulkanu.
Zachęcamy do przeczytania wcześniejszych materiałów poświęconych twórczości Sólstafir: „Köld” (2009, recenzja), „Svartir Sandar” (2011, recenzja), „Ótta” (2014, recenzja) i „Berdreyminn” (2017, recenzja).
6 listopada 2020 roku ukazało się siódme wydawnictwo Sólstafir zatytułowane „Endless Twilight of Codependent Love”, za pośrednictwem wytwórni Season of Mist. Materiał na płytę był nagrywany w Islandii w Sundlaugin Studio (podobnie zresztą jak i trzy poprzednie płyty), a jego rejestracją i produkcją zajmował się Birgir Jón Birgisson (Sigur Rós, Alcest, Damien Rice). Okładka albumu to reprodukcja rysunku z 1864r. pt. ‘The Lady of the Mountain’, którego autorem był niemiecki ilustrator książek i czasopism Johann Baptist Zwecker (1814-1876). Zgodnie z zamierzeniem zespołu w tym przypadku kobieta na obrazie stanowi personifikację Islandii. Co ciekawe w oryginale dany rysunek był czarno-biały, a dopiero na potrzeby danego wydawnictwa została on odpowiednio pokolorowany.
Muzyka Sólstafir przenika umysł, ciało i duszę. Nie trzeba mówić ich ojczystym (islandzkim) językiem, aby zrozumieć spektrum surowych emocji, jakie wywołuje każda z ich kompozycji. Album „Endless Twilight of Codependent Love” dodatkowo umacnia pozycję islandzkich gigantów rocka jako mistrzów w swoim fachu, zachowując ich charakterystyczną elegancję i nieokiełznaną pasję, na której zbudowali swoją karierę. Na najnowszym albumie Sólstafir dostrzec można wyraźną ewolucję, ale także hołd dla ich metalowych korzeni. Podobnie jak ogromna przestrzeń ich ojczyzny, zespół ponownie swoją muzyką uosabia nieustannie obracające się koło czterech pór roku wraz z ich zmieniającym się światłem i ciemnością.
Tymi oto słowami muzycy Sólstafir opisują swój nowy album na profilu znajdującym się na jednej z platform streamingowych.
Faktycznie, każdy kto zna dotychczasową twórczość Sólstafir może łatwo zauważyć, że zespół nieustanne rozwija swój styl i doskonali brzmienie, które aktualnie zapewnia im już miejsce nie tylko w metalowej, ale również w rockowej społeczności. Sólstafir zrzesza wokół siebie i swojej muzyki coraz większe grono odbiorców za sprawą unikalnego sposobu w jaki łączy różnorodne style i gatunki. Nie inaczej jest z płytą „Endless Twilight of Codependent Love”, która stanowi kolejny naturalny, dojrzały i świadomy krok na tej ścieżce rozwoju. Muzycy sprawiają, że ich ciężkie i agresywne motywy metalowe, połączone z elementami rockowymi i post rockowymi, a także progresywnymi, odrobiną psychodelii/shoegaze’u oraz klimatycznymi partiami fortepianu i klawiszy tworzą wyjątkową i piękną całość. Nie sposób pominąć również cudownych melodii i charakterystycznego melancholijnego, pełnego bólu i cierpienia, jednocześnie szorstkiego i emocjonalnego śpiewu wokalisty. W tym miejscu od razu wyjaśnię, że na tym albumie znajduje się tylko jedna piosenka wykonana w języku angielskim – „Her Fall From Grace”. Jest w niej przedstawiona historia oparta na faktach – wstrząsająca opowieść o tym, jak bliska osoba pogrąża się coraz bardziej w swojej chorobie psychicznej, jak z dnia na dzień staje się coraz bardziej obca dla innych, aż ostatecznie odbiera sobie życie. Pozostałe utwory są w języku islandzkim. Teksty przesiąknięte są smutkiem, bólem i cierpieniem, opowiadają m.in. o różnych rodzajach uzależnienia, depresji i chorobach psychicznych, codziennej walce z wewnętrznymi demonami, poczuciu osamotnienia, izolacji.
„Endless Twilight of Codependent Love” to potężne dzieło – zarówno pod względem trwania (ponad godzina muzyki w standardowej wersji, plus dwa bonusowe utwory w wersji rozszerzonej), zawartych w tej muzyce cholernie mocnych emocji, jak i przewijających się przez nią wpływów i inspiracji muzycznych. Można powiedzieć, że Sólstafir starzeje się z klasą. Panowie ponownie wspięli się na wyższy artystyczny poziom swojej twórczości. Widać, że nie brakuje im talentu i ambicji. Płyta wypełniona jest po brzegi nie tylko emocjami, ale również wieloma ciekawymi pomysłami, tematami i rozwiązaniami. Struktury kompozycji nie są sztywne, nie posiadają określonych ram, zazwyczaj ewoluują i prowadzą nas w różne intrygujące rejony. W większości utwory zaczynają się spokojnie i melancholijnie, ale później w trakcie ich trwania zmieniają się nastroje, brzmienia, napięcia, tempa, itp. W zasadzie każdy jeden fragment omawianej płyty można by rozkładać na czynniki pierwsze, ale jego analiza byłaby dość obszerna i zajęła dużo miejsca. Wierzcie mi, próbowałem to robić, ale kiedy zobaczyłem jak wygląda to na papierze to postanowiłem Was takimi szczegółami nie zamęczać. Dlatego tylko krótko zaznaczę czym najbardziej charakteryzują się kolejne utwory „Endless Twilight of Codependent Love”.
Zdecydowanie warto zwrócić uwagę na numer otwierający płytę, czyli ponad 10-cio minutowy „Akkeri”, który zaczyna się niepozornie od delikatnych gitar i spokojnego melancholijnego śpiewu, ale już po około półtorej minuty utwór nabiera konkretnej, niemal punkowej dynamiki i post metalowego ciężaru. Wita nas ściana szorstkich gitar, mocne uderzenia perkusji oraz krzykliwy, udręczony głos wokalisty. W okolicach czwartej minuty następuje zwolnienie tempa i uspokojenie klimatu. Wówczas muzycy prowadzą nas przez ambientową post rockową przestrzeń. Doświadczamy tutaj ciekawych gitarowych efektów, pojawiają się echa i ich rozciągnięte brzmienia. A potem znów wracamy na bardziej dynamiczne ścieżki przebiegające w rejonach punk, hard rock, stoner rock i prog rock.
Z kolei utrzymany w wolnym tempie „Drýsill” posiada w sobie zimną, gotycką elegancję i powab. Duża w tym zasługa lodowatego brzmienia syntezatorów i hipnotyzujących post rockowych partii gitar, które wzbudzających poczucie nostalgii i osamotnienia. Zimną atmosferę utworu delikatnie ogrzewa przepełniony smutkiem i cierpieniem wokal. Przez cały czas prowadzi nas również piękna i wzruszająca melodia. Ponownie przed szóstą minutą trwania, następuje przyśpieszenie i perkusyjna galopada. Narastają emocje i napięcie. Stoner miesza się z shoegazem i post rockiem, a przez ścianę dźwięku przebijają się nastrojowe chórki-wokalizy. Ta kompozycja mogłaby się spokojnie znaleźć na albumie „Judgement” Anathemy lub na którymś krążku Katatonii.
Kiedy już wydaje się, że nie może być piękniej, że nie można wywołać większej nostalgii, pojawia się magiczna i poruszająca partia instrumentów smyczkowych, której wtórują ciepłe brzmienia organ. To „Rökkur”, który po takim wstępie przekształca się w delikatny i subtelny ambientowy post rock a’la Sigur Rós. Po chwili jednak znów następuje zmiana akcji. Wchodzi transowa perkusja, powolne szorstkie gitary oraz tajemnicze i mroczne brzmienia elektroniki. Do tego zamiast śpiewu, mamy tutaj ponurą deklamację. Pod spodem cały czas narasta napięcie, wylewają się kolejne pokłady smutku i złości, z których nie sposób się uwolnić. Melodeklamacje zamieniają się w chwilowy krzyk, a potem w cichszy śpiew, któremu akompaniują smyki i syntezatory.
Czwarty na płycie, jest wspomniany wcześniej anglojęzyczny „Her Fall From Grace”. Zaczyna się od spokojnego i melancholijnego post rockowego brzmienia, które momentami wpada w nastrojowy soft rock lub art rock. Z jednej strony jest tu kameralnie, bardzo intymnie. Ale potem kompozycja nabiera większej przestrzeni za sprawą mocniejszych gitar, syntezatorów i wplecionych motywów ambientowych. Ponadto co jakiś czas następują zwolnienia-przyśpieszenia, zderzają się brzmienia szorstkie z delikatnymi.
Zespół zrywa się przy okazji „Dionysus”. To najcięższy i najmocniejszy utwór tej płyty. Gwałtowne, galopujące tempo, płonące i ostre gitarowe riffy i dzikie wrzaski wokalisty. Panowie ewidentnie nawiązują do swojej wczesnej twórczości. Ale żeby było ciekawiej to mieszają ze sobą spaghetti western, melodic black metal i post rock. Poza tym dodają klawisze i jeszcze przy okazji coś od siebie, a człowiek siedzi i się zastanawia co tam gra jeszcze w duszy tego zespołu.
Dużym zaskoczeniem może być „Til Moldar”, którego początek brzmi niecodziennie, kojarzy się z klimatem post rocka/art rocka, gdzieś pomiędzy Sigur Rós a Marillion. Ale po chwili za sprawą akompaniamentu klawiszy, różnych brzmień syntezatorów i delikatnych gitar jawi nam się jako świetna rockowa ballada. Tajemnicza, melancholijna, wyrażająca emocjonalny ból, smutek i zrezygnowanie w sposób bardziej opanowany i spokojny. Już widzę na koncertach ręce w górze i falujące zapalone światełka. A co tam niech zazdrości im taki na przykład Guns’n’Roses.
Zupełnie inne oblicze islandzkiej kapeli poznajemy za sprawą „Alda Syndanna”. Bo w tym przypadku proszę Państwa mamy do czynienia z alternatywnym rockiem lat 90-tych, a może bardziej z grungy rockiem – pewnie kojarzycie muzykę i brzmienie The Smashing Pumpkins z wczesnych płyt. No i o to mi tutaj chodzi. Ale pomalutku, bo przecież nie może tu być prosto, jednostajnie i jednowymiarowo. Muzycy do solidnej rockowej podstawy dorzucają trochę bluesowych linii, elementów post rockowych i nawiązań do gotyckich klimatów. Z tych to składników gotują swój post metal.
Jeszcze większa niespodzianka spotyka nas przy okazji utworu „Or”, który rozpoczyna się jazzowym fortepianem i generalnie przez większą część oparty jest na jazzowych przygrywkach, a jeszcze bardziej na motywach blues rockowych. Głos wokalisty jest tu spokojny i wyluzowany. I w takim transowym, knajpowym klimacie dryfujemy sobie spokojnie do połowy utworu. A potem? Sprzężenia gitar i ostre post rockowe granie z emocjonalnym wokalem i ambientowymi syntezatorami. Ten kawałek szarpie za serce.
Na zakończenie otrzymujemy prawie 9-cio minutowy masywny kawałek „Úlfur”. Utwór zbudowany z wielu elementów, w tym z gatunku hard rock, stoner, prog rock i post metal. Rozdzierający głos Tryggvasona otwiera rany, ożywia ból i cierpienie.
Pomimo tego, że Sólstafir korzysta z szerokiego wachlarza wpływów i stylistyk, to wydaje mi się, że muzycy nie robią tego z jakąś specjalną premedytacją. Po prostu grają co im dusza podpowiada nie zastanawiając się, że to jest taki czy inny gatunek. Tworzą muzykę, nie przejmując się jej klasyfikowaniem ani definiowaniem. A przy okazji nadal pozostają rozpoznawalni, brzmią jak nikt inny.
Ważną wartością muzyki Sólstafir, jak i najnowszego albumu jest klimat! „Endless Twilight of Codependent Love” to niesamowicie piękny, głęboko emocjonalny i wyrafinowany album, przeznaczony to wielokrotnego słuchania i odkrywania jego wciąż zachwycających przestrzeni. Muzyka Islandczyków pozostawia słuchacza w pełnym zachwycie. Rzadko kiedy smutek, ból i cierpienie bywają tak atrakcyjne. To hipnotyzujące dzieło, które Cię pochłonie.
Sólstafir :: Endless Twilight of Codependent Love
1. Akkeri
2. Drýsill
3. Rökkur
4. Her Fall From Grace
5. Dionysus
6. Til Moldar
7. Alda Syndanna
8. Or
9. Úlfur
Hrollkalda Þoka Einmanaleikans (bonus track)
Hann For Sjalfur (bonus track)
Sólstafir : website / facebook / bandcamp