Kiedy poproszono mnie o napisanie relacji z festiwalu, zgodziłam się ochoczo. Przeżycia, muzyczne i towarzyskie połączone z moją naturalną skłonnością do zasypywania wszystkich opowieściami pozwalały sądzić, że relacja z Iceland Airwaves napisze się niemal sama.

Jednak kiedy pierwszego dnia, przed oficjalnym rozpoczęciem festiwalu, byłam na 4 koncertach i zaczęłam zapominać kogo i gdzie słyszałam oraz czyj perkusista zwalił mnie z nóg, zdałam sobie sprawę, że zadanie którego się podjęłam będzie znacznie trudniejsze, niż myślałam. Zdecydowałam więc, że podzielę moją opowieść na dwie części: pierwsza będzie o wrażeniach, o „festiwalowym doświadczeniu”, czyli o tym jak było, a druga właściwa, o tym co słyszałam, czyli o muzyce. Mimo to wielowarstwowe, zachwycające, następujące po sobie bez chwili oddechu przeżycia festiwalowe i tak w dużym stopniu wymykają się opisowi, spróbuję więc w punktach:

1. Kawa na klawiaturze. Nie do końca da się oddać wszechobecność muzyki w Reykjaviku podczas Icelandic Airwaves i kiedy nad tym myślałam, przyszła mi do głowy metafora może nie idealna, ale na pewno sugestywna. Otóż muzyka na tym festiwalu rozlewa się po mieście jak kawa po klawiaturze (oczywiście jeśli odsuniemy wszelkie destrukcyjne implikacje kawy na klawiaturze). Jak się rozleje, jest wszędzie: tam, gdzie powinna (resztka w kubku) i tam, gdzie nikt by się jej nie spodziewał (między literką k i l) i gdzie trudno jest ją sobie wyobrazić. Koncerty odbywały się oczywiście w „normalnych” miejscach, jak sale koncertowe Harpy czy knajpy z dużą sceną, gdzie i poza festiwalem organizuje się występy, ale też w wielu sklepach odzieżowych (w jednym z nich zespoły występowały między rzędami charakterystycznych islandzkich swetrów, w innym można było je widzieć tylko z ulicy, przez szybę wystawową, bo w sklepie było za mało miejsca, żeby zmieścić publiczność. Jeden z koncertów, które zrobiły na mnie największe wrażenie był w malutkiej pizzerii. Było tam chyba z 7 stolików, a scena miała z półtora metra kwadratowego. A może to nawet nie była scena. Artystka śpiewała swoje przepiękne piosenki i nawet fakt, że byłam śmiertelnie głodna a wszędzie pachniało ciepłym żółtym serem nie przeszkodził mi płakać.

IMG_0011 - Copy

2. Aplikacja – festiwalowi towarzyszy wspaniała aplikacja – zawiera informacje gdzie odbywają się występy i opisy artystów. Wszystkie koncerty i ich godziny. Można wyszukiwać według artysty, miejsca lub pory. A wszystko to – magia – offline! Można też zaznaczyć sobie na jaki koncert ma się ochotę pójść a wtedy aplikacja przypomni o nim z odpowiednim (najrozsądniej 15-minutowym) wyprzedzeniem. W ten sposób nie raz mój telefon wibrował przypominając mi nie tylko o koncercie, na który właśnie biegłam, ale o dwóch innych, którymi byłam zainteresowana i na których chciałabym być, gdybym posiadała dar bilokacji. Albo trilokacji. Taka aplikacja, ze swoimi przypomnieniami, mapkami i opisami artystów była absolutnym must have pozwalającym sprawnie (na tyle, na ile to możliwe) poruszać się po opanowanym przez muzykę mieście, jednocześnie jednak wzmagała znacznie pewne znane festiwalowe uczucie…

3. FOMO – po angielsku „fear of missing out”. Lęk przed przegapieniem czegoś, straceniem okazji, nie byciem tam, gdzie coś się dzieje i nie zobaczeniem tego, co się chciało zobaczyć. Wybór artystów, których można było usłyszeć o tej samej godzinie w różnych miejscach był porażający i przyprawiający o zawrót głowy. Myrra Ros czy Agent Fresco? Dikta czy Valdimar? To naprawdę niebłahe dylematy i momentami czułyśmy się niemal jak generałowie na wojnie albo inni bogowie strategii. Wieczorami, wykończone i szczęśliwe, siadałyśmy na łóżku i próbowałyśmy zaplanować następny dzień tak, żeby zobaczyć wszystkich artystów, na których nam zależało (niemożliwe) albo chociaż nie przegapić tych, na których zależało nam śmiertelnie. Układałyśmy sobie więc marszrutę, jednak z każdym dniem było to trudniejsze, a wybory bardziej ostateczne. Głównie dlatego, że zamiast ubywać, przybywało nam artystów na których nam bardzo zależało (!). Dlaczego? Bo jak już poszłyśmy na czyjś koncert, to często okazywał się on tak fajny, że pragnęłyśmy zobaczyć go jeszcze raz, w innym kontekście, w innym lokalu.

IMG_0261

4. “Girl, that’s Airwaves” A teraz anegdotka: byłam na koncercie. Wyszłam niebywale rozemocjonowana, bo to, co się tam działo było… no wiecie jakie, tak robią te najlepsze koncerty, że zostaje się bez słów i z pragnieniem papierosa*. Od jakiegoś czasu nie palę, nie miałam więc swoich papierosów, co zmusiło mnie do szukania nowych znajomości, zwanego potoczniej żebraniem. Rozejrzałam się i zobaczyłam grupkę młodych mężczyzn palących pod lokalem na Laugavegur. Podeszłam do nich i z radością zauważyłam, że jeden z nich to chłopak, którego widziałam dzień wcześniej na innym koncercie i którego “ochrzciłam” w duchu Poetą, bo w długim płaszczu i z rozwianą fryzurą takie właśnie skojarzenie mi nasunął. Zagadnięty o papierosa Poeta zgodził się go dla mnie skręcić (och!), a w międzyczasie rozmawialiśmy. Opowiedziałam o zespole, który zachwycił mnie tak, że tego papierosa potrzebowałam, a on się rozjaśnił, i powiedział, że kiedyś grał z ich skrzypkiem. – O, Ty też masz zespół – zaciekawiłam się. -Tak! – rozentuzjazmował się Poeta, po czym podał mi jego nazwę, a wtedy pisnęłam, gdyż okazało się, że widziałam ich już na festiwalu w Akureyri i bardzo mi się podobali, oraz, co ważniejsze, będą grali za 5 minut w lokalu, pod którym paliliśmy, więc Poeta zaprasza. Kiedy wydawałam z siebie mało skoordynowane dźwięki o ogólnym brzmieniu zaskoczenia i radosnej koincydencji, Poeta uśmiechnął się uroczo i powiedział “Girl, that’s Airwaves.”

5. “That’s Airwaves” vol.2. Opowieść w podobnym duchu jak poprzednia, ale przytoczę ją mimo to, bo jest perfekcyjnym zobrazowaniem pogmatwania i poplątanych powiązań islandzkich muzyków. Mam Ulubiony Zespół. I, co oczywiste, członkowie tego zespołu grają w innych zespołach. No więc siedzę na koncercie drugiego (piątego?) zespołu członka mojego Ulubionego Zespołu. Obok mnie na podłodze siedzą członkowie innego zaprzyjaźnionego zespołu, który był kiedyś w trasie z moim Ulubionym Zespołem, więc rozentuzjazmowani omawiamy na czym kto był i na co kto idzie. Następnie słuchamy muzyki, patrzymy przez okno (bo koncert odbywa się na witrynie księgarni) a tam – inny członek Ulubionego Zespołu przemyka na rowerze. Po wyjściu z koncertu wpadam na kogoś na ulicy. To wokalista mojego Innego Ulubionego Zespołu. Spokojnie, to tylko Airwaves.

IMG_0348

6. Znajome twarze. Podobno to doświadczenie znane każdemu bywalcowi festiwalów, ale ponieważ ja nie jestem w tej kwestii bardzo doświadczona, bardzo bawił mnie fakt, że chociaż chodziłyśmy na bardzo, bardzo różnorodne koncerty była pewna grupa ludzi których spotykałyśmy niemal na każdym z nich. Przy kolejnym spotkaniu wymieniało się uśmiechy, albo, co jeszcze przyjemniejsze, zachwyty nad poprzednio słyszanymi grupami.

7. „Odpoczniesz na scenie” czyli jak zagrać 28 koncertów w 4 dni. Nie tylko publiczność biega z szaleństwem w oczach od jednego lokalu do drugiego i gorączkowo sprawdza godzinę i zapisane w aplikacji koncerty. Artyści, choć na scenie mogą czasem wydawać się półbogami, muszą, niestety, przemieszczać się z koncertu na koncert jak zwykli śmiertelnicy, co zazwyczaj oznacza: bieg z gitarą/wiolonczelą/trąbką pod pachą przez mokre i zatłoczone ulice, oczekiwanie, aż ze sceny zejdzie poprzednik, podłączanie z prędkością światła instrumentów i granie skróconej wersji swojego występu, żeby uniknąć powiększenia nieuniknionej “obsuwy” i nie narazić się następcy. Prócz tego muszą też bywać na próbach, co w najlepszym wypadku podwaja (a może potraja?) ilość ich zobowiązań. Miałyśmy okazję rozmawiać z paroma zabieganymi muzykami oraz słyszeć ze sceny o tym, jak to wszystko wygląda, i ze wszystkich fascynujących rzeczy wygrywają dwie informacje: 1) jeden z muzyków zagrał podczas tego festiwalu 28 koncertów. 28:4. Czyli 7. Nie będę uprawiała skomplikowanej matematyki dodając próby. Może jak się gra tak dużo, koledzy zwalniają z prób? 2) Inny muzyk, zapytany czy granie dużej liczby koncertów i zapamiętanie tylu aranżacji nie jest wyczerpujące, stwierdził rozbrajająco, że samo granie jest najłatwiejsze i najprzyjemniejsze i że on właśnie wtedy się relaksuje i odpoczywa, bo granie jest łatwe i dobre, w przeciwieństwie do okropnie stresujących momentów, kiedy trzeba przebiec z miejsca na miejsce, zrzucić ze sceny poprzedników i podłączyć sprzęt.

IMG_0006 - Copy

8. Głód. W Reykjaviku jest sporo fajnych miejsc gdzie można coś zjeść, nawet jeśli jest się wegetarianinem (kocham frytki!). Pomimo tego, przez większość festiwalu byłam głodna. Postawiona przed wyborem: “11 tego dnia koncert czy jedzenie” jakoś zawsze wolałam koncert. Strawa duchowa musiała wystarczyć. Oprócz tego – bakalie. Bakalie są dobre. Podobnie jak banany, ale to zupełnie inna historia.

9. “Thank you for being here with us”. Chociaż w oczywisty sposób to publiczność jest wdzięczna artystom za dostarczone emocje i zachwyty, to na każdym, bez wyjątku, koncercie, czy miał miejsce w wielkiej sali koncertowej, czy we wspomnianej pizzerii, artyści zawsze podkreślali, jak bardzo cieszą się, że w tym nadmiarze możliwości i przy tak pociągających alternatywach postanowiliśmy wybrać właśnie ich i z nimi spędzić daną godzinę. “Kochani, nie ma sprawy” myślałam, “to ja dziękuję!” I w tych momentach zupełnie zapominałam o FOMO, oczarowana byciem tu i teraz i dość idealnie szczęśliwa.

10. “See you next year” Nie mam pojęcia ile razy wypowiedziałam to zdanie i do ilu osób. Wiem jedno: nie kłamałam.

*palenie jest złe

 

Tekst i zdjęcia: Anna Jankowska