„101 Reykjavik”
tytuł oryginalny: 101 Reykjavik
reżyseria: Baltasar Kormákur
scenariusz: Baltasar Kormákur na podstawie powieści Hallgrímura Helgasona
obsada: Victoria Abril, Hilmir Snær Guðnason, Hanna María Karlsdóttir, Þrúður Vilhjálmsdóttir, Baltasar Kormákur, Ólafur Darri Ólafsson, Þröstur Leó Gunnarsson
muzyka: Damon Albarn, Einar Örn Benediktsson
zdjęcia: Peter Steuger
rok produkcji: 2000
zwiastun filmu: tutaj
„101 Reykjavik” to kolejny film Baltasara Kormákura, który biorę na tapet(ę). To ponadto film dla mnie bardzo osobisty. Pamiętam, jak około 7 lat temu w bielskiej Książnicy Beskidzkiej natknąłem się na literaturę islandzką. Wówczas nie była obszerna, więc wypożyczyłem całą za jednym zamachem, nie dając innym szansy na zaznajomienie się z nią – takim byłem zazdrośnikiem o miłość Islandii. Wśród książek, które zabrałem ze sobą do domu, znalazła się powieść „101 Reykjavik” i to właśnie na jej podstawie nakręcony został film. Moje pierwsze zetknięcie z nią było wielkim zdziwieniem. Byłem przekonany, że w ręce wpadł mi jakiś przewodnik po islandzkiej stolicy. I w gruncie rzeczy jest to przewodnik, ale po Islandii, jakiej nie znałem. Niedługo potem przyszedł czas na ekranizację, a teraz, niemal dekadę później, recenzuję ją. Życie bywa przewrotne.
Fabuła oparta jest na przeżyciach głównego bohatera – Hlynura. Doskonale zresztą skonstruowanego. Jego osobowość pełna jest aspektów „hybrydowych” – to introwertyk na bezrobociu mieszkający z matką, spędzający zdecydowaną większość czasu w domu, przed komputerem, a w weekendy zmieniający się w miłośnika alkoholu i przygodnego seksu. Na ogół oziębły wobec kobiet. Nie sprawia mu wielkich wyrzutów sumienia odrzucenie tej, którą parę razy „wypróbował”, a która o nim myśli i chciałaby czegoś więcej. Później sam przeżywa rozczarowanie. Najcięższym okresem w roku są dla niego święta. Trzeba wtedy odwiedzić dalszą rodzinę, do której stosunek ma raczej negatywny. Najchętniej pewnie zrobiłby to, co sobie wyobraża, stojąc przed rozsiadłymi na kanapie ciotkami, wujkami, dziadkami i tak dalej… Wszystkie te cechy sprawiają, że Hlynur jest postacią, w której każdy znajdzie cząstkę siebie. Można się z nim utożsamiać, czasem mu współczuć, a czasem ganić za złe decyzje. Nie brak w nim sprzeczności, a mimo to pozostaje autentyczny.
To, co sprawia, że „101 Reykjavik” jest warty uwagi to fakt, o którym wspominałem wcześniej. To obraz Islandii, jakiej kiedyś nie znałem i możesz nie znać ty. To lubię u Kormákura. Nie idziemy na kompromisy z tradycją, nie mitologizujemy wizerunku zaklętej wyspy lodu, do której wzdychają podróżnicy – To przecież każdy zna. Pokazujemy za to inną warstwę Islandii i jej stolicy, o wiele mniej piękną, ale nadal atrakcyjną. Seks, wodospady alkoholu, narkotyki i: „Sobotnie noce, to piątkowe noce część druga. Wszyscy mówią o poprzedniej nocy, jak w sequelu, tyle, że tutaj wszyscy, którzy umarli w części pierwszej, ponownie umierają w drugiej” – słowa Hlynura, które są jednocześnie moim ulubionym cytatem z filmu.
Życie bohatera zmienia się, gdy do Reykjaviku przylatuje hiszpańska przyjaciółka jego matki, Lola. Wesoła dziewczyna z uroczym akcentem, bardzo chętnie oddaje się w ręce Hlynura jako przewodnika po islandzkim nocnym życiu. Hlynur w jednej z rozmów z Lolą kwituje swoją ojczyznę: „Słuchaj: brak owadów, brak drzew, brak wszystkiego. Ludzie mieszkają tu tylko dlatego, że się tutaj urodzili. To miasto duchów. Nie duchów! Umarłych.” – przyznam, że mnie, wielkiego miłośnika Islandii, który chętnie kiedyś by tam zamieszkał, rozbawiła opinia głównego bohatera. To kolejny dowód na zupełnie inną wartość „patriotyzmu z wyboru”. Kochać miejsce, w którym wzrasta się poprzez zrządzenie losu czy wolę Boga, a kochać miejsce, do którego się dojrzewa i podejmuje świadomą decyzję o wybraniu go na swój dom, to znacząca różnica.
Ścieżka dźwiękowa w filmie jest świetna, doskonale podkreśla aurę obrazu Islandii, na jakim reżyser się skupia. Główny motyw bardzo wpada w ucho. Te dźwięki chyba już zawsze będą kojarzyły mi się pozytywnie, z początkami mojej „islandzkiej przygody”. Za muzykę odpowiadają tu Einar Örn Benediktsson (który ma za sobą np. współpracę z Björk) i Damon Albarn, który jak się dowiedziałem, dla wielu był głównym czynnikiem do obejrzenia „101 Reykjavik”.
„101 Reykjavik” to film trudny. Zetknąłem się z wieloma opiniami, w których dzieło Kormákura nazywano niedającym się łatwo przebrnąć dziwadłem. Coś w tym może być, bo nie jest to kino dla każdego, mimo wszystko jednak warto po nie sięgnąć. Świetnie skonstruowany, przechodzący przemianę bohater, z którym możemy się utożsamiać. Ciekawa rola jego matki i poruszenie wielu kontrowersji. Wreszcie ścieżka dźwiękowa, przy której widz aż chce zatrzymać się na dłużej. To wszystko składa się na kolejny, inny niż ten bajkowy obraz wyspy lodu, pochodzący od zagranicznego mainstreamu. Islandia ma wiele twarzy, również tę szokującą i niepoprawną. Zapewniam, że dobrze jest odkryć każdą z nich.