1. Ágætis byrjun
No i stało się! Jestem na Islandii. Załóżmy, że akurat miałam w kieszeni wolny 1000 zł na bilet lotniczy, a w drugiej kilkaset tysięcy koron islandzkich na życie. Nawet przy obecnych wahaniach kursu i pojawieniu się na rynku tanich lotów, wycieczka na wyspę to nadal dość spora impreza. Znajdujemy się w Keflavíku, głównym porcie lotniczym Islandii. Dlaczego akurat tu, a nie, dajmy na to, w stolicy, ląduje większość zagranicznych samolotów? Bo Amerykanie zbudowali to lotnisko w latach 40. jako punkt przelotowy między Stanami Zjednoczonymi a kontynentalną Europą, tym samym opanowując część miasta pod bazę NATO. Można powiedzieć, że dzięki temu Islandia – jako kraj bez stałej armii – została członkiem tej światowej organizacji, a to w ramach przeprosin za to, że amerykańscy żołnierze zadomowili się na wyspie i oficjalnie opuścili ją dopiero w 2006 roku. Dzisiejsze lotnisko w Keflavíku nie przypomina może największych portów lotniczych Europy, ale Islandczycy nie mają powodów do wstydu. Ale miasto nie słynie tylko z faktu, że ma robić dobre wrażenie na przyjezdnych biznesmenach i bogatych turystach. Jest tu także ważny port rybacki, a jak na Islandię to poważna funkcja urbanistyczna (trzeba pamiętać, że rybołówstwo stanowi znaczącą część gospodarki islandzkiej). Ale nie oszukujmy się – lotnisko nieciekawe, porty rybne raczej mnie nie interesują, są tu co prawda aż dwa muzea, ale ciągnie mnie dalej, w głąb wyspy.
W planie mam Svartsengi, a konkretniej znajdującą się tam ogromną elektrownię geotermalną. Dzieli mnie od niej ponad 20 kilometrów, a pech chciał, że nie odbiera mnie nikt z lotniska. Doświadczenie turystyczne podpowiada szukać najbliższego dworca kolejowego, ale tu kolejna niespodzianka: na Islandii nie ma pociągów. To może autobus? Owszem, tych jest całkiem sporo, jeżdżą dość regularnie i w cenie do przyjęcia, ale głównie kursują po krajowej (czyt.: jedynej) autostradzie wybudowanej po obwodzie wyspy. Zatem autobus również odpada. Samolot? Naliczyłam się 25 lotnisk na terenie całej wyspy; okazuje się, że jeśli chodzi o transport inter-city linie lotnicze mogą spokojnie konkurować z autobusami pod względem cen biletów, nie mówiąc już o czasie i komforcie podróży. Ale co, jeśli z miejscem, do którego się wybieram, nie ma dogodnego połączenia? Zostaje mi chyba tylko autostop (a i tu ryzykownie) lub wynajem samochodu. Warto, bo chociaż przy samotnym wypożyczeniu przyjemność taka słono kosztuje, to jednak w przypadku krajów takich jak Islandia poruszanie się samochodem daje możliwość zwiedzenia niemal każdego zakątka wyspy (o ile droga nam się nie urwie, bo i tak bywa.)
Dojeżdżam do celu, ale nie chciałam przecież podziwiać jakiejś elektrowni, choć energia geotermalna jest błogosławieństwem Islandczyków, zaczynając od faktu, że jej w głównej mierze wyspa zawdzięcza swoje bogactwo (między innymi za sprawą przemysłu hutniczego, który pożera znaczną część energii), ale też komfort życia i podgrzewane chodniki (jak również śmierdzące prysznice). Przyjechałam tutaj, by podziwiać istną perełkę tej części kraju, mianowicie Bláa Lónið, czyli Błękitną Lagunę. Brzmi to wszystko zbyt szumnie, ale naprawdę miejsce wygląda bajecznie; jest to wyjątkowe kąpielisko wypełnione lazurową wodą, która, pobierana przez pobliską elektrownię z głębokości około 2000 metrów, oddaje większość ciepła i trafia do sztucznego jeziora o znacznie zmniejszonej, ale wciąż wysokiej temperaturze około 40°C. Kąpiel w Lagunie to nie tylko okazja do ogrzania się gdy temperatura poza wodą wynosi średnio 12°C, ale także spora dawka zdrowia dla naszej skóry; dzięki zawartym w gorącym błocie związkom krzemu i siarki oraz minerałom wizyta za (najmniej) € 45 może mieć właściwości lecznicze.
Po relaksującej kąpieli warto kontynuować zwiedzanie i udać się dalej na południe, do Grindavík (dla porządku powiem tylko, że przyrostek vík w nazwach miast islandzkich oznacza tyle co „zatoczka”). Jest to jedno z większych miast Islandii (całe 2400 mieszkańców), uważane za typowo islandzkie – bo i faktycznie, jeśli oglądaliśmy kiedykolwiek zdjęcia miast islandzkich to w oczy rzucały się małe drewniane domki, zazwyczaj malowane na czerwono, z prostymi kwadratowymi okienkami i spadzistymi daszkami nierzadko krytymi darnią, a Grindavík odpowiada temu opisowi. I chyba poza tym ujmującym widokiem miasto nie oferuje nam nic więcej. Chyba, że Saltfisksetur Íslands, czyli Islandzkie Muzeum Solonej Ryby, które dla historii kraju i jego kultury ma duże znaczenie. Kilka faktów: na jednego Islandczyka przypada rocznie 7,5 tony wyławianych ryb; od roku 1958 do 1976 Islandia toczyła z Wielką Brytanią tzw. wojnę dorszową, w której poszło o strefy połowu ryb, była to jedyna wojna, w której bezpośrednio brała udział Islandia, a i tak nie było to starcie zbrojne, ale szereg podpisywanych i wygasających porozumień. No i na koniec ciekawostka kulinarna: narodowym przysmakiem Islandczyków jest hákarl (zgniły rekin), którego filet soli się i zakopuje w ziemi na kilkanaście lat, aby sfermentował. Jest to tradycyjna potrawa wigilijna i pomimo niesamowitego smrodu da się go zjeść – próbowałam!
Skorośmy się już najedli, to koniec zwiedzania na dzisiaj. Na DOBRY POCZĄTEK udało nam się zobaczyć pokaźny fragment wyspy, Reykjanesskagi, czyli półwysep Reykjanes. Nie bez powodu jego nazwa kojarzy nam się ze stolicą kraju. Ale do Reykjavíku wybierzemy się następnym razem. Tymczasem dobranoc!
P.s. Moja podróż na Islandię odbyła się w wyobraźni, z przewodnikami w ręku i muzyką Sigur Rós na uszach. Wszelkie powielane tu stereotypy czy błędne wyobrażenia zamierzam zweryfikować podczas prawdziwej wyprawy na wyspę.
zdjęcia: Agnieszka