Było ich naprawdę dużo, nawet bardzo dużo. Mówię o tegorocznych albumach, których mam wrażenie rokrocznie pojawia się coraz więcej na islandzkim rynku. W tym roku udało mi się przesłuchać na pewno ponad 140 płyt (w pewnym momencie przestałem liczyć) i muszę przyznać, iż do większości z nich będę wracał z przyjemnością. A to dlatego, że w 2016 roku na swojej drodze spotykałem przede wszystkim udane wydawnictwa. Nie doświadczyłem większych muzycznych rozczarowań. Szczerze mówiąc, gdyby mnie ktoś teraz poprosił, abym wymienił płyty, które mnie zawiodły to miałbym poważny problem z przypomnieniem sobie tytułów. Nie pamiętam, nie wiem… i dobrze, bo nawet pomimo tego przygotowując niniejsze podsumowanie miałem nie lada problem z ograniczeniem się do wybrania „tylko” 15-stu najlepszych islandzkich albumów z 2016 roku. Ale po mniejszych i większych eksplozjach mózgu w końcu mi się udało.
Poniżej znajdziecie islandzkie albumy roku 2016, które moim zdaniem należy znać i słuchać na zapętleniu (kolejność płyt przypadkowa). Enjoy!
Ólafur Arnalds :: Island Songs
Podstawą powstania tej płyty była idea stworzenia i nagrania przez Ólafura Arnaldsa siedmiu premierowych kompozycji w przeciągu siedmiu tygodni (jedna na tydzień) w siedmiu różnych miejscach Islandii z siedmioma zaproszonymi do współpracy gośćmi. „Island Songs” to rzecz niecodzienna. Ale oprócz tego przede wszystkim niezwykle żywa, naturalna i prawdziwa. Materiał sprawia wrażenie działa delikatnego i subtelnego, na wskroś przeszytego emocjami i sentymentem. Jego siłą jest kapitalny nastrojowy i intymny klimat. To piękno i magia zaklęta w siedmiu cudownych dźwiękowych fragmentach pełnych intymnych treści, zamglonych marzeń i nostalgicznych obrazów. W dalszym ciągu największym atutem artysty pozostaje jego talent do tkania tych wyjątkowych misternych i melancholijnych pejzaży oraz hipnotyzujących melodii. (recenzja tutaj)
Kaleo :: A/B
Kaleo „odwalili” kawał porządnej roboty. Album jest perfekcyjnie wyprodukowany, przemyślany i chwytający nas za uszy, czyli taki, jaki powinien być każdy album. Zespół w swojej muzyce umiejętnie łączy elementy „starego” klasycznego rocka czy też hard rocka zbudowanego na blues’owej podstawie z motywami soulowymi i elementami country, dodatkowo włączając do swojego brzmienia cechy charakterystyczne dla współczesnej muzyki indie. Nacisk położony jest tutaj na rock’n’rollową dynamikę, zadziorne riffy i kapitalne solówki oraz solidnie wymiatającą perkusję, a także na efektowną przebojową melodykę. Naprawdę sporo jest tutaj nośnej i stylowej jazdy, ale pojawiają się też rzeczy subtelniejsze i bardziej klimatyczne. Te nastrojowe fragmenty dodatkowo ozdabiają partie instrumentów smyczkowych. Oczywiście na pierwszym planie jest ten jedyny w swoim rodzaju charyzmatyczny, przejmujący głos wokalisty, który do blues-rockowo-folkowego śpiewania dodaje szczyptę soulu. Taki wokal doskonale pasuje do przyjętej konwencji muzycznej, a w połączeniu z solidnymi brzmieniami odczuwalnie pogłębia nastrojowość wydawnictwa i nadaje mu niepowtarzalny styl. (recenzja tutaj)
CeaseTone :: Two Strangers
Co do jednej kwestii jestem pewien, przy okazji „Two Strangers” mamy do czynienia z wydawnictwem nietuzinkowym. To album niezwykle barwny stylistycznie, skrzący feerią różnych wpływów i inspiracji, ale równocześnie brzmiący nad wyraz spójnie. To imponująca dźwiękowa mieszanka zmiennych nastrojów – wybuchów i wyciszeń, wolnych i szybkich melodii, fragmentów minimalistycznych i kameralnych oraz bardziej rozbudowanych i wielowarstwowych, brzmień akustycznych i organicznych oraz elektronicznych, partii gitarowo-perkusyjnych oraz akompaniamentu instrumentów smyczkowych i klawiszowych, które wieńczy i spaja w jedną całość niesamowity wokal Hafsteinna. CeaseTone mocno wymyka się klasyfikacjom. Ich intrygująca muzyka to splot różnorodnych wątków z pogranicza indie rocka, rocka alternatywnego i progresywnego, folku, post-rocka, shoegaze’u, dream/chamber-popu i elementów elektronicznych. Panowie żonglują kolejnymi motywami z wprawą prawdziwych mistrzów. Całość jednak jest ułożona niezwykle precyzyjnie, tworząc bogato zdobioną przestrzeń urzekającą swoją emocjonalną atmosferą i epickim glamowym rozmachem. (recenzja tutaj)
Samaris :: Black Lights
Na najnowszym albumie Samaris lekko uchylają okno do swojego klaustrofobicznego muzycznego świata i wpuszczają do niego nieco świeżego powietrza, które pomimo pewnego chłodu jest jednak orzeźwiające. Oczywiście nadal tworzą oni przejmujące przestrzenie mglistych melodii z nutą spirytualizmu, wciągają z pietyzmem dopieszczonymi ambientowymi tłami oraz przestrzeniami naszpikowanymi syntezatorami, ale Islandczykom nie przeszkadza to, aby do swojego brzmienia wprowadzać także surowe bity i elementy lodowatego post-techno, które pomimo, że mrożą swoim germańsko-skandynawskim chłodem, to i tak sprawiają, że obecna muzyka Samaris jest bardziej do przytulenia niż kiedykolwiek wcześniej. Niezmiennie przeszywający pozostał wokal Jófríður, która perfekcyjnie trafia w smutnawo-piękną nutę. (recenzja tutaj)
Sin Fang :: Spaceland
Album „Spaceland” stanowi zbiór utworów, w których Sin Fang w sposób mniej lub bardziej odważny, ale za każdym razem jednak niepowtarzalny, stara się zaprezentować własną wizję nowoczesnej muzyki elektronicznej, tego jak powinien wyglądać i brzmieć r’n’b przyszłości, czy też „future r’n’b”. Ta płyta to głęboko osobiste i jak najbardziej współczesne, a nawet dość nowoczesne spojrzenie na elektroniczny synth-pop i r’n’b. Wydawnictwo to zniewala bogactwem dźwięków, cudnymi aranżacjami, udanymi eksperymentami brzmieniowymi i nieszablonowymi rozwiązaniami. Kolejne warstwy dźwięków zaskakują i utrzymują w pełnej uwadze. To obszary syntetycznej rozkoszy, bo przecież otrzymujemy całe kaskady eterycznych, delikatnych i ciepłych dźwięków oraz ładnych onirycznych melodii. Ale forma tej muzyki nie jest taka oczywista i jednoznaczna, bo tuż obok pojawiają się fragmenty zimne, kanciaste i poszatkowane geometryczne muzyczne struktury oraz nieregularne i mocne beaty. (recenzja tutaj)
Pascal Pinon :: Sundur
Rozłąka sióstr bliźniaczek z Pascal Pinon i ich lęk separacyjny doprowadził do nieoczekiwanej ewolucji w ich muzycznej twórczości. Chociaż jednocześnie widać tutaj jednak pewien powrót do korzeni, do prostych i oszczędnych dźwiękowych form. Bo podobnie jak na debiutanckiej płycie Islandek warstwa instrumentalna na ich najnowszym materiale jest mocno okrojona i minimalistyczna, a przez to album prezentuje się jako surowy i kameralny. W tej brzmieniowej prostocie „Sundur” nie brakuje jednak pięknych harmonii, hipnotycznej aury i silnych emocji. To muzyka wypełniona i napędzana osobistymi, głębokimi uczuciami. A jej tęskno-melancholijna atmosfera choć niezwykle delikatna i intymna, uderza swoją szczerością i dojrzałością. Pascal Pinon pokazują, że siłę artystycznego przekazu można odnaleźć także w ciszy. I brzmi to cholernie pięknie, choć kruche to piękno. (recenzja tutaj)
Skálmöld :: Vögguvísur Yggdrasils
Islandzcy wikingowie przygotowali po raz kolejny wspaniałą epicką muzykę metalową zanurzoną w pogańskiej mitologii nordyckiej. Zespół nadal porusza się w nurcie battle/epic viking metal, oczywiście z zapożyczeniami z kręgu death/thrash/folk metalu. Otwarcie jednak trzeba przyznać, że choć istnieją na tej płycie pewne ślady tradycyjnej islandzkiej muzyki folkowej, to pomimo tego szala zdecydowanie przechyla się w kierunku NWOBHM i thrash metalu. Album „Vögguvísur Yggdrasils”, którego tytuł możemy tłumaczyć jako „Kołysanki Yggdrasil” zawiera dziewięć premierowych kompozycji przedstawiających dziewięć światów nordyckiej mitologii zawieszonych na drzewie Yggdrasil. Tej płyty można słuchać z zapartym tchem i z łatwością wizualizować sobie historie, które zespół opisuje w każdej z kompozycji. Ale równie dobrze można sobie puścić ten album w tle i po prostu cieszyć ucho mnogością smaczków zawartych w kompozycjach. To absolutnie oszałamiające dzieło.(recenzja tutaj)
Júníus Meyvant :: Floating Harmonies
Przysłuchując się dźwiękom płynącym z tego album możemy rozpoznać wiele wpływów i inspiracji – od folkowych i soulowych, przez gospel i blues, aż po chamber (/orchestral) pop. Przez całość „Floating Harmonies” przewijają się elementy charakterystyczne dla współczesnej muzyki, ale jednak dominują tutaj analogowo brzmiące echa lat 60-tych i 70-tych, które podane są z niebywałym wyczuciem i smakiem. Otrzymujemy zatem rewelacyjnie zaprojektowaną muzykę ze świetnie zaaranżowanymi chórkami oraz porywającą sekcją instrumentów dętych i smyczkowych. I jest to rzecz doprawdy na wysokim poziomie, świetnie balansująca pomiędzy kameralną prostotą i refleksyjnością a orkiestrowym rozmachem. Muzyk ma też niebywałą łatwość do budowania niesamowitego unikalnego klimatu – lekkiego, ciepłego i spokojnego – w którym jest miejsce zarówno na zadumę, ukojenie, radość jak i pozytywną melancholię. (recenzja tutaj)
Anneke Van Giersbergen & Árstíðir :: Verloren Verleden
Wspaniała kolaboracja holenderskiej wokalistki Anneke van Giersbergen (ex-The Gathering, Agua De Annique, The Gentle Storm) i islandzkiej neoclassical progressive art folkowej grupy Árstíðir. Muzycy przygotowali materiał wyjątkowej urody, który od pierwszych nut uderza nas niezwykłym klimatem i romantyczną melodramatyką. A z każdą kompozycją jego siła oddziaływania jest coraz bardziej imponująca. Na płycie wytwarza się magia, która potrafi zaczarować słuchacza. Wzruszające partie wokalne Anneke i przepiękne, działające na wyobraźnię podkłady instrumentalne Islandczyków kreują hipnotyczny dźwiękowy pejzaż układający się w obraz odrealnionego i intymnego świata. Co wprawia słuchacza w refleksyjny, mocno sentymentalny nastrój. Oprawa dźwiękowa i liryczna „Verloren Verleden” budzi zachwyt. Jest pełna wdzięku i elegancji. To muzyka wzruszająca i przejmująca swym pięknem. Muzykom udało się stworzyć coś fascynującego, nowego, a jednocześnie osadzonego w dawnej muzyce klasycznej opartej na liryce oraz wzniosłym romantyzmie. (recenzja tutaj)
Amiina :: Fantômas
Na samym wstępie trzeba wyjaśnić, iż jest to instrumentalna ścieżka dźwiękowa jaką muzycy skomponowali do niemego filmu z 1913 roku. Filmowa muzyka Islandczyków utkana została z delikatnych akustycznych dźwięków i zwiewnych motywów elektronicznych. I choć materia ta jest ulotna i surrealistyczna, zachwyca bogactwem brzmień (np. skrzypce, wiolonczela, harfa, ukulele, metallophone). Wiele w niej z nowoczesnej muzyki minimalistycznej i kameralnej, dużo też dyskretnych eksperymentów brzmieniowych. Kompozytorzy wprowadzili również subtelne archaizacje, nawiązując do muzyki klasycznej, ale też i do neoklasycznej, no i oczywiście do współczesnej muzyki filmowej. Pojawiają się tutaj też ciekawe rozwiązania i wyrafinowane motywy wyjęte jakby z jakiejś dźwiękowej oprawy do starego niemego filmu, jak i brzmienia rodem z Paryża. Starannie skomponowana przestrzeń jest również pełna kontrastów, od ciemnych i mrocznych fragmentów, po subtelne niebiańskie melodie. Przewija się przez nie retro melancholia. Artystyczna wrażliwość muzyków tej grupy sprawiła, iż powstała intrygująca i piękna muzyka adresowana przede wszystkim do emocji i wyobraźni słuchacza. (recenzja tutaj)
Úlfur Eldjárn :: InnSæi – the Sea within
Najnowsze wydawnictwo Islandczyka to ścieżka dźwiękowa przygotowana do dokumentalnego filmu, który stawia przed widzem pytania natury filozoficznej i socjologicznej odnośnie kondycji współczesnego świata i człowieka. Sam autor opisuje swój soundtrack jako oryginalny score, który jest symfonią przeciwieństw, odzwierciedlającą różne obszary i możliwości ludzkiego mózgu. Równocześnie to niezwykle barwna mieszanka dźwięków organicznych, minimalistycznych form, ambientowych tekstur i wielkich orkiestrowych melodii. W takim eksperymentalnym anturażu świetnie koresponduje ze sobą świat muzyki klasycznej z subtelną elektroniką. Efektem tego niecodziennego związku muzyki fortepianowej z klasyczną orkiestrą smyczkową oraz z nowoczesną elektroniką i perkusjonaliami jest album niezwykły, świeży i przekraczający ramy gatunków. Úlfur Eldjárn wraz z zespołem przygotował sugestywne kompozycje, które gwarantują słuchaczowi niezwykłe doznania zmysłowe. (recenzja tutaj)
Jóhann Jóhannsson :: Orphée
Pomysł na najnowsze wydawnictwo Jóhanna Jóhannssona opiera się na inspiracjach artysty mitologiczną postacią Orfeusza, greckiego śpiewaka i poety. Mity wspominają o cudownym oddziaływaniu jego śpiewu i muzyki, które miały magiczny wpływ na ludzi, zwierzęta i naturę, przejmowały nad nimi kontrolę. Orfeusz jest również uważany za twórcę mistycznego nurtu religijnego, którego głównym elementem była wiara w wędrówkę dusz. Stąd poszczególne kompozycje Jóhanna, które znalazły się na jego najnowszej płycie opierają się na kolejnych rozmyślaniach artysty nad naturalnym ruchem życia, jego nieodpartymi zmianami, a tym samym odnajdywaniu piękna zarówno w procesie destrukcji jak i akcie stworzenia. Atmosferyczna muzyka znajdująca się na wydawnictwie „Orphée” jest niezwykle sugestywna i sensualna. To unikalna mieszanka ciszy, melancholii, liryzmu i melodii przygotowana z ogromnym wyczuciem i smakiem. Cechuje ją wysublimowanie i elegancja. Cudowna harmonia pomiędzy kameralnością i minimalizmem a epickimi orkiestrowymi aranżacjami. Piękna równowaga pomiędzy barokową klasyką a współczesną muzyką elektroniczną (ambientową). To ambitne i hipnotyzujące dzieło, które dyskretnie dotyka duszy człowieka. (recenzja tutaj)
My Bubba :: Big Bad Good
Specyficzna rustykalna atmosfera „Big Bad Good” wpływa na wyjątkowość i intymność zawartej na krążku muzyki, która ma postać dosyć poetycką. Wyrafinowane brzmienie tej muzyki wprowadza motyw tęsknoty i utraty. Zresztą album lirycznie koncentruje się głównie wokół zagadnienia samotności i miłości. Wokalna narracja jest w przypadku tego wydawnictwa mocno wyeksponowana. Bezsprzecznie na taki stan duży wpływ mają ciche i skromne aranżacje – przeważnie na gitary akustyczne, z drobnymi dodatkami w postaci basu, harfy czy elektrycznego pianina. Dzięki temu nasza uwaga może w pełni skupić się na głosie dziewczyn. Przeplatające się linie wokalne My i Bubby brzmią podobnie, równie delikatnie i łagodnie. To dwa miękkie, oniryczne, niemal szepczące głosy, które idealnie się uzupełniają. To klimat cudnie wyczarowany. Muzyka, którą zaprezentowały My Bubba na swoim najnowszym albumie wypada jako niezwykle eteryczna, niemal ażurowa, delikatna, uduchowiona, sensualna i zmysłowa. To wyjątkowy album, który zdecydowanie najpiękniej wybrzmiewa w nocnej ciszy. Najlepiej słuchać z zamkniętymi oczami. (recenzja tutaj)
Snorri Helgason :: Vittu Til
Jeśli zauroczyły cię wcześniejsze wydawnictwa Snorri’ego Helgasona to ten album obdarzysz co najmniej taką samą miłością, gdyż artysta pozostaje wierny własnemu stylowi i nadal podąża znajomą słuchaczowi indie folkową ścieżką usianą elementami alternatywnego country obfitującą w akustyczne gitary oraz partie instrumentów smyczkowych, klawiszowych i dętych. Wraz z tą płytą otrzymujemy od artysty dźwiękowe pudełko pełne ciepłej melancholii, rozmarzonej i nastrojowej atmosfery oraz niezwykle smakowitych słodko-nostalgicznych melodii. Dodatkowo wszystkie kompozycje zostały pięknie zapakowane i związane czarującym, delikatnym i miękkim głosem Snorri’ego. Można się z miejsca zakochać. Wystarczy usiąść wygodnie, włączyć album „Vittu Til” i rozkoszować się nim. Tak po prostu. (recenzja tutaj)
Mugison :: Enjoy!
Prosto z małego miasteczka Súðavík leżącego na Fiordach Zachodnich Islandii trafia do nas muzyka utkana z elementów indie folku, bluesa, rocka i alternative country. Można by pomyśleć, że to przecież nic oryginalnego. Ale tylko pozornie, bo kompozycje z tego albumu przefiltrowane przez wrażliwość Islandczyka są cholernie dobre i działają jak należy. Mugison w dalszym ciągu zachwyca swoją muzyką, jak i żarliwym śpiewem. Artysta ujmuje zarówno dźwiękowym, jak i wokalnym balansowaniem pomiędzy fragmentami subtelnymi i nastrojowymi, a motywami mocniejszymi, bardziej rytmicznymi i powiedzmy alternatywnie brudnymi. Islandczyk potrafi powalić na kolana i wzruszyć swoją emocjonalnością. Potrafi też sprawić, żeby słuchacz zaczął rytmicznie podrygiwać nóżką. Mugison stworzył wspaniały album. Wciągający i uzależniający. To najlepsza płyta Islandczyka! Jestem nią oczarowany. (recenzja tutaj)