Jestem władcą ciemności, uspokaja mnie cień i mrok nocy. Słońce jest moim niszczycielem. To wszystko się zmieni. Tej nocy słońce zajdzie na zawsze, nigdy już nie nastanie świt!

To cytat pochodzący z filmu „Legend” w reżyserii Ridleya Scotta z 1985r. Fabuła filmu osadzona jest w świecie fantasy i opisuje odwieczną walkę dobra ze złem. Władca Ciemności usiłuje zapanować nad światem i sprowadzić na niego wieczną ciemność.

603132_595086503857524_1804454350_n

Nikt by nie przypuszczał, że film ten po wielu latach stanie się inspiracją dla islandzkiej sceny muzycznej. A jednak. Dwóch islandzkich muzyków Krummi Björgvinsson i Halldór Björnsson w 2009r. powołali do życia zespół/projekt o nazwie… LEGEND, nie może być inaczej.

Duet ten tworzą doświadczeni muzycy. Krummi to chociażby wokalista znanego post hardcore-punk’owego zespołu MINUS. Natomiast Halldór to kompozytor i producent, który od przeszło 10 lat jest zaangażowany w wiele elektronicznych projektów muzycznych. Na koncertach duet wspomaga dodatkowo na perkusji Frosti Jón Runólfsson.

Zespół LEGEND swój debiutancki album „Fearless” wydał w Islandii w kwietniu 2012 roku. Niemal natychmiast na ich muzykę zwróciła uwagę kanadyjska wytwórnia Records Artoffact (specjalizująca się głównie w muzyce z gatunku EBM i Electronic), która wydała album w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych i Europie w grudniu 2012 roku.

Zacznijmy może od okładki albumu, która na pierwszy rzut oka wygląda na odwrócony portret uśmiechniętego Krummiego. Czy jednak prawdziwe jest to co widzimy? Kiedy odwrócimy okładkę przekonamy się, że nie wszystko jest takie na jakie wygląda. Przewrotność, złudzenie, iluzja, kuglarstwo.

51JA8tfe2IL51JA8tfe2IL - Kopia

Główne wpływy, które mogą nam się skojarzyć przy okazji słuchania albumu LEGEND to Depeche Mode, Nine Inch Nails, Project Pitchfork, Ministry, The Knife, ale też Das Ich i Bauhaus. Pobrzmiewają zatem niezapomniane echa lat 80-tych, muzyki elektronicznej i eksperymentalnej.

Co więcej nijak nie mogę wyzbyć z mojej głowy skojarzenia z muzyką amerykańskiego kompozytora filmowego Brada Fiedela, szczególnie tą napisaną do filmu „Terminator 2: Dzień sądu” z 1991r. w reżyserii Jamesa Camerona. Samorzutnie wyświetlają mi się w wyobraźni kadry z tego filmu. Drugim skojarzeniem jest album „Host” zespołu Paradise Lost, na zasadzie kontrastu wokalu Nicka Holmesa z muzyką. No, ale dość już tych skojarzeń na teraz (bo później o jeszcze jedno się pokuszę).

Islandczycy z LEGEND stworzyli jednak album unikalny i wymykający się jednoznacznemu zakwalifikowaniu, gdyż bogato czerpie z elementów różnych gatunków, ale jednocześnie burzy znane konwencje i buduje je na nowo. Muzycy swoją produkcją odświeżyli nieco zatęchłe już od dłuższego czasu muzyczne komnaty DarkPop/Electro/Industrial/SynthPoP/Gothic. Chwała im za to.

LEGEND stał się czymś więcej niż tylko eksperymentem. Album „Fearless” jest spójną i profesjonalną produkcją o formacie ogólnoświatowym.

379248_547215415311300_220699716_n385625_516051665094342_144253442_n

Podobnie jak w filmie, którego tytuł posłużył za nazwę zespołu, tak i w muzyce LEGEND pojawia się motyw duchowego konfliktu, walki światła i ciemności, która przenika do ich muzyki. „Fearless” to niebywałe muzyczne puzzle składające się z różnych elementów dźwiękowych, które tworzą pomost pomiędzy wszystkimi odcieniami życia.
Islandzkiemu duetowi udało się interesująco połączyć elektronikę i rock, melodię i hałas, a także zdehumanizowany industrial z czynnikiem ludzkim.

Muzyka LEGEND ekscytuje przede wszystkim tajemniczym dźwiękowym światem i imponującym wokalem Krummiego. Brzmienie „Fearless” jest epickie i namiętne. To współczesne brzmienie symfonii i pożądania.

179725_546774115355430_646890062_n

Głos Krummiego świetnie sprawdza się tak w niskich jak i wysokich partiach. Jego skala głosu i moc jest niesamowita. Brzmi wrażliwie i agresywnie, w zależności od wyrażanych uczuć i potrzeb danego utworu. Dojrzały, zachrypnięty, głęboki – przypomina mistrzów grunge’u. Wpełza pod naszą czaszkę niczym szatański wąż i na długo zalega w naszym umyśle. Tam kusi nas i uwodzi słodkimi melodiami.

Podobnie rzecz się ma z muzyką, którą czujemy się opętani. Bogate tło muzyczne chłoszcze nas mocnymi beatami i wprowadza w coraz głębsze stany hipnotycznego transu. Kiedy słuchamy „Fearless” możemy poczuć jakbyśmy z każdym kolejnym utworem przechodzili do następnych kręgów wtajemniczenia.

Zarówno w tekstach poszczególnych utworów połączonych z fenomenalnym głosem Krummiego, jak i w samej warstwie muzycznej zauważyć można genialne połączenie ciepła i zimna, delikatności i złości, wrażliwości i perwersji.
Niezmiernie imponujące jest to, że wśród wszystkich warstw dźwięków nigdy nie ginie melodia.

Album „Fearless” otwiera „Amazon War„. Jest to jedyny instrumentalny utwór na płycie i stanowi w tym przypadku specyficzne preludium. Swoisty klucz do bram LEGEND. Utwór rozwija się bardzo powoli. Zaczyna się minimalistycznie i ambientowo, w stylu drone. Wyłania się z otchłani i nabiera coraz większej mocy. Rośnie w siłę, a w kulminacji tworzy masywną ścianę niepokojących i niesamowitych elektronicznych dźwięków. Dodatkowej głębi nadaje tutaj nieziemska wokaliza Krummiego, która brzmi jak mantra. Swoim plemiennym charakterem przywołuje obrazy przygotowujących się do walki „nieustraszonych” wojowników.

Ciężkie psychodeliczne brzmienie „Benjamite Bloodline” wywołuje przyspieszone bicie serca. Agresywnie, noise’owo brzmiące pulsujące syntezatory i mocny marszowy rytm pompuje krew w naszych żyłach. Złowrogo brzmi głos Krummiego wyśpiewujący prosty i cykliczny tekst na tle przesterowanych gitar i perkusji. Szczególnie kiedy demonicznie wykrzykuje, niemal growlem: „Benjamite, Benjamite, Benjamite, Benjamite Bloodline”. Utwór doczekał się niemniej dziwnego teledysku, którego pomysłodawcą był Krummi.

Pierwszym jednak utworem, do którego zespół nagrał teledysk był „City”. Krummi wyraża w nim swoją dziką miłość do metropolii, ale także ukazuje uzależnienie od miasta: „I need the city, I love the city, Give me the city, Howl”. Czyni to z wnikliwością przyczajonego obserwatora i łowcy. Wydaje się, że miasto jest dla niego naturalnym środowiskiem i terenem łowieckim. Atmosfera utworu ma w sobie coś z cyberpunka, a Krummi brzmi jak futurystyczny szaman. Jego śpiew przypomina mi też barwę głosu Maynarda Keenana (szczególnie z Puscifer).

Tempo albumu nieznacznie zwalnia przy „Sister„. Intensywny głos Krummiego brzmi tutaj ciepło i czysto. Wywołuje poczucie bezpieczeństwa. Ulegamy mu.

Violence” to najwolniejszy utwór na płycie i zarazem najbardziej wzruszający fragment albumu. Ballada przesiąknięta bólem i smutkiem, spoza których jednak przebija się odrobina nadziei. Krumii wydaje się być zamyślony, obserwujący i analizujący własne wewnętrzne przeżycia. „I think of death (…) I think of pain (…) I think of faith (…)”. Zachęca równocześnie do refleksji i poszukiwania odpowiedzi dotyczących życia i człowieczeństwa. „Violence” to także wspaniała melodia, porywająca i silnie oddziałująca na emocje. Utwór, który można słuchać bez końca w funkcji „zapętlenie”.

Początkowo, przez niespełna pół minuty „Runaway Train” przynosi ukojenie pieszcząc naszą wyobraźnię filigranowymi dźwiękami (świat wczoraj). Ich czystość i delikatność zostaje jednak szybko zmącona przez pojawienie się brudnych dźwięków gitar (świat dzisiaj) i brzmiącej militarnie perkusji (świat jutra). Krumii ponownie zwraca uwagę na świat, a bardziej ludzkość nieuchronnie zmierzającą do zagłady. Nie dostrzegając dla siebie miejsca w tym świecie opuszcza go.

It’s time for me to leave this place, My soul can never be replaced, I hope you can forgive me now, It’s time for me to say goodbye

Kiedy w „Fearless” Krummi zaczyna utwór słowami „I will not be afraid” nabieramy przekonania i wiary, że będzie to stanowić przeciwwagę wyrażonej we wcześniejszym utworze bezsilności i zrezygnowaniu. Jednak z pojawiającymi się kolejnymi słowami wokalisty przekonujemy się, jak bardzo się pomyliliśmy. „Let me be fearless, Please release me, Take me to the river”.

W „Sudden Stop” warstwa muzyczna stanowi zupełne przeciwieństwo warstwy tekstowej. Przyjemne, prawie popowe brzmienie i atmosfera utworu są tłem będącym wyraźnym kontrastem dla wyśpiewywanych subtelnie przez Krummiego bardzo mocnych słów i deklaracji, nie pozostawiających już żadnych złudzeń: „Falling into my own grave (…) I’m coming Jesus I can’t wait”.

Devil In Me” to pierwszy utwór jaki powstał ze współpracy Krummiego i Halldóra, i który miał nadać kształt brzmieniu LEGEND. Krummi wyjaśnia, że utwór mówi o uczuciu presji i lęku, których człowiek doświadcza żyjąc w nowoczesnym świecie. „I’ve been waiting for the walls to fall on me (…) I know I am someone else (…) with the devil on my back (…)”. Krummi po raz kolejny oplata nasz umysł ponurym i zmysłowym głosem.

Lust” balansuje pomiędzy melancholijną wrażliwością i romantyzmem, a erotycznym pożądaniem. Elektryzujący głos Krummiego przenika nas.

Bonusowy utwór „Virgin” to mocny akcent na zakończenie „Fearless”. Jest jak gwałtowne i silne wyładowanie atmosferyczne. Swoim poziomem w ogóle nie odbiega od poziomu całego albumu, co więcej wspaniale go ubogaca. Energetyczny i dynamiczny.

Album „Fearless” wyraźnie podzielić można na dwie części. Pierwsza część jest bardziej transowa, uzależniająca i cięższa brzmieniowo. To podróżowanie w gęstej ciemności. Natomiast część druga, którą zaczyna utwór tytułowy płyty, wydaje się być nieco jaśniejsza, lżejsza i skierowana w kierunku elektro-pop. W części drugiej jest więcej miejsca na muzyczną beztroskę.

Odnoszę wrażenie, że Krummi i Halldór wykuli album „Fearless” roztapiając najpierw jego dźwięki w ogniu wulkanu, by następnie uformować je i utwardzić w wodach lodowato zimnego jeziora. W ten sposób powstał album będący soundtrackiem do najbardziej intymnych myśli.

 

 

Legend :: Fearless

01. Amazon War 05:55
02. Benjamite Bloodline 05:09
03. City 05:23
04. Sister 04:31
05. Violence 05:20
06. Runaway Train 07:08
07. Fearless 05:11
08. Sudden Stop 03:55
09. Devil In Me 05:53
10. Lust 06:11
11. Virgin (Bonus Track) 04:50

 

 

Legend : facebook / bandcamp


Legend :: Fearless (recenzja)
5.0Wynik ogólny
Ocena czytelników 0 Głosów