„Kveikur” to już siódme studyjne wydawnictwo islandzkich przedstawicieli post-rocka. Sigur Rós istniejący od prawie 20 lat dostarczył muzycznemu światu wiele niesamowitych dźwięków, obok których trudno przejść obojętnie mając w sobie choć odrobinę wrażliwości.
Każdy kolejny album zespołu różnił się i przynosił pewne (większe bądź mniejsze) zmiany w muzyce zespołu. Sigur Rós jednak cały czas zachowywał w sobie to „coś”, czyli specyficzne brzmienie i magiczny ładunek charakterystyczny tylko dla tego zespołu i czyniący go wyjątkowym, dzięki czemu nie można go pomylić z żadnym innym.
Na „Kveikur” doświadczamy kolejnych zmian. Największą i niezaprzeczalną zmianą jest odejście z zespołu Kjartan’a Sveinsson’a, utalentowanego multiinstrumentalisty i długoletniego przyjaciela zespołu (ok. 15 lat w zespole) grającego głównie na instrumentach klawiszowych i syntezatorze (ale nie tylko). Kjartan był ważnym ogniwem zespołu, łączącym w sobie fascynującą wyobraźnię i emocjonalność muzyczną oraz wykształcenie muzyczne.
Wraz z odejściem klawiszowca Sigur Rós stał się trzyosobową grupą: Jón Þór Birgisson, Georg Hólm i Orri Páll Dýrason. Gitara, bas i perkusja.
Perspektywa funkcjonowania Sigur Rós bez Kjartran’a wprowadziła w wielu fanach niepokój co do przyszłości zespołu jak i przede wszystkim co do ich przyszłej muzyki.
Powyższa informacja jak i kolejne z obozu Sigur’ów wprowadziły sporo zamieszania. Po pierwsze nikt nie przypuszczał, że następny album ukaże się tak szybko, zaledwie 1 rok po poprzednim! Przecież zazwyczaj trzeba było czekać 3 lata! Ponadto basista Georg Hólm opisał nowy album jako „anty-Valtari” (?). Kolejnym zaskoczeniem okazał się utwór „Brennisteinn” promujący nowy album, tak zupełnie inny od tego co do tej pory mogliśmy usłyszeć od Sigur’ów. Niepokój i dyskusje wzbudziła również okładka albumu „Kveikur”. Monochromatyczna, czarno-biała i dwuznaczna. Przedstawia dwie zakapturzone postacie spowite całkowicie w ciemności. Interpretacji zapewne może nie być końca. Na marginesie, jest to fotografia brazylijskiej artystki Lygii Clark.
W ten oto prosty sposób bardzo szybko „Kveikur” został określony i reklamowany przez media jako „agresywny i mroczny album”. Okazuje się jednak, że ta etykietka chociaż chwytliwa jest tak naprawdę sporym nadużyciem i przyniosła więcej krzywdy dla zespołu aniżeli pożytku.
Sigur Rós jako zespół zawsze się zmieniali, ewoluowali muzycznie i podejmowali związane z tym ryzyko. „Ágætis byrjun” pokonał dużą odległość brzmieniową od stworzonych wcześniej dźwięków na „Von”. Skoki i różnice pomiędzy światami muzycznymi na następnych albumach „( )” i „Takk” nadal były zauważalne. Na „Með suð í eyrum við spilum endalaust” zespół ponowie uległ znacznej transformacji (to tam pojawił się po raz pierwszy utwór śpiewany w języku angielskim – „o zgrozo!, na stos!, to koniec!” krzyczeli sfrustrowani fanatycy „hopelandii”). Trudno nie wspomnieć o „Valtari”, który na pewno był dużym zaskoczeniem dla każdego, a co więcej dla wielu był sporym rozczarowaniem (delikatnie mówiąc) i stał się przysłowiowym gwoździem do trumny tego zespołu. Obecnie okazuje się, że chyba jednak niekoniecznie.
Kiedy patrzę z perspektywy czasu na te prawie 20 lat działania zespołu i ich kolejnych albumów widzę naturalny i nieunikniony rozwój i dochodzę do dziwnego wniosku, że najgorsze co dotychczas spotkało zespół to wydanie albumu „Ágætis byrjun”!
Poczekajcie! Wstrzymajcie się ze swoimi pochodniami i kosami! 😉 Już wszystko wyjaśniam.
Zgadzam się, że „Ágætis byrjun” jest wspaniały, jest wyjątkowy, oryginalny, jedyny, ponadczasowy, jest arcydziełem!
Po prostu zauważam także, że niestety, ale równocześnie ten album stał się klątwą, piętnem i przekleństwem dla Sigur Rós. Wszystko cokolwiek zrobili i wyprodukowali później jest porównywane do tego albumu, nie można się od tego uwolnić. Każdy oczekuje od nich nagrania podobnych rzeczy. Oczekiwania, presja, wymuszenie. „Bądźcie tacy jakim chcę żebyście byli, nagrajcie muzykę na miarę „Ágætis byrjun””. Ale zrozumcie „Ágætis byrjun” już jest. Zostało stworzone. Jest arcydziełem i drugiego takiego nie będzie. Heloł?!
Dziewczęta i chłopcy trzeba w końcu dorosnąć, a nie zaciskać piąstki, tuptać nóżką i być naburmuszonym, krzycząc „gdzie jest moje drugie „Ágætis byrjun”?!”.
Otwórzcie swoje uszy i serca, pozwólcie się dotknąć dźwiękom z „Kveikur”. Zapewniam Was, że album pojawia się w swoim naturalnym miejscu i czasie, swojej oczywistej kolejności. Wspaniałe jest to, że jest z nami tu i teraz.
„Kveikur” to pierwszy album Sigur Rós nagrany dla wytwórni XL Recordings, a także pierwszy od czasu debiutu („Von”) album nagrany w trzyosobowym składzie.
Na „Kveikur” zespół umieścił 9 nowych utworów (średnio w około 5 minutowych formach) trwających w sumie około 58 minut. Tytuły jednowyrazowe , nieco dziwne i niejednoznaczne. Muzycy stworzyli materiał, który prowadzi do ponownej redefinicji dotychczasowego brzmienia Sigur Rós. Zakłócili piękno wrzucając je w chaos. Na tym albumie muzycy zabierają nas do odkrywania ich dźwięków na ich kolejnym nowym muzycznym terytorium. Dźwięków z jednej strony mocniejszych, surowszych, a z drugiej zawierających także odcień popowej wrażliwości, melodyjności i lekkości.
Myślę jednak, że nazwanie tego albumu „mrocznym” jest nie do końca prawdziwe i na pewno bardzo mylące. „Kveikur” ma wprawdzie swoje mroczne strony, ale posiada też dużo jasnego i mocnego światła.
Islandczycy do tej pory kojarzeni byli w dużej mierze z muzyką spod znaku ambient, bardzo klimatyczną i eteryczną, gdzie ważną rolę pełniły instrumenty klawiszowe. Obecnie Sigur Rós ponownie stał się „trio” i jak większość zespołów rockowych w tym przypadku nabrał pewnej mocy i surowości („icelandic power trio band”). W zespole jest teraz dużo więcej miejsca niż wcześniej. Teraz 3 osoby wypełniają przestrzeń, którą wcześniej zajmowały 4 osoby. Dlatego do tak wyraźnego „głosu” zostały dopuszczone gitary, bas i przede wszystkim triumfująca perkusja. Orri Páll Dýrason pokazuje niesamowity talent. Perkusja nadaje albumowi rytm, dynamikę i moc. Bez zmian pozostał anielski głos Jónsi’ego, który na albumie nieprzerwanie śpiewa w języku islandzkim.
Po nieco ospałym i spokojnym w swojej formie „Valtari”, „Kveikur” jest jak przebudzenie, zaczerpnięcie pierwszego oddechu. Wypełnienie płuc świeżym powietrzem. Puls życia Sigur Rós jest teraz bardziej wyczuwalny, jego serce bije mocniej i szybciej.
„Kveikur” nie ma elegancji i eteryczności charakterystycznej dla „Ágætis Byrjun”. Ten album jest bardziej bezpośredni w swojej wymowie. Tutaj dźwięki mają bardziej groźny charakter, są niespokojne, momentami agresywne, ale bardziej wynikające z bólu, rozdarcia i desperacji. Muzyka jest głośniejsza, a „jazgot”, który dotychczas cechował brzmienie zespołu jest nieco inny. Chyba surowszy. To album najbardziej dynamiczny w twórczości zespołu i dumnie może zajmować miejsce wśród pozostałych albumów Sigur Rós. Wierzę, że wytrzyma próbę czasu. A jego pełnię i siłę jeszcze bardziej będzie można poznać kiedy utwory będą wykonywane przez zespół na żywo podczas koncertów.
Płytę otwiera najdłuższy utwór „Brennisteinn”, który został wydany wcześniej jako singiel promujący album wraz z intrygującym teledyskiem w reżyserii Andrew Huanga. Swoim mrocznym i agresywnym, można powiedzieć post-metalowym brzmieniem natychmiast spowodował sporo zamieszania wśród słuchaczy. Pamiętacie kojące dźwięki końcowej części „Valtari”? Były jak cisza przed burzą, a raczej cisza przed wybuchem wulkanu. Tym wulkanem jest „Kveikur”, a wybuchem jest „Brennisteinn”. Jest cicho i ciemno. Wolno pojawiają się dźwięki drapania, pękania i rozłamywania się. Tekstura muzyczna tworzona przez grzmiący bas, przesterowane gitary i energiczne uderzenia perkusji staje się coraz gęstsza i wzbudza poczucie strachu i lęku. Napięcie narasta i w końcu następuje huk i erupcja wulkanu, z którego wydobywa się lawa emocjonalna. Fala wybuchu uderza w nas z niespotykaną siłą i mocą. Czujemy na sobie uderzenie wiatru, które wpycha powietrze w nasze płuca. Wgniata nas energia i siła natury. „Brennisteinn” jest takim mrocznym i agresywnym mikrokosmosem albumu „Kveikur” pełnym mocy i długo tłumionych emocji. Świetnie sprawdziłby się jako ścieżka dźwiękowa do filmu przedstawiającego postapokaliptyczny obraz świata. Dodatkowo głos Jónsi’ego tak wyraźnie podkreśla poczucie cierpienia.
„Hrafntinna” początkowo utrzymuje groźny muzyczny charakter. Miarowe odgłosy bębnów i dźwięki przypominające obijanie się metalowych rurek na wietrze przywołują dalekie echa szamańskiej atmosfery, z tym, że przełożone na język współczesnej muzyki. Poczucie niepokoju ustępuje jednak szybko miejsca nadziei, która szczególnie zaakcentowana jest wzruszającym śpiewem Jónsi’ego oraz patetycznie brzmiącymi partiami smyczków i instrumentów dętych. Utwór łagodniejszy od poprzednika staje się swoistym pomostem pomiędzy siłami negatywnymi i pozytywnymi na albumie. Łączy te dwa skrajne ładunki w sobie. Jónsi prowadzi nas swoim anielskim i sentymentalnym śpiewem w rytm toczącej się leniwie i pulsującej perkusji. „Hrafntinna” jest bardzo nastrojowa. Piękna i delikatna melodia wypełnia nas energią oraz światłem. Rozpływa się po naszych wewnętrznych przeżyciach jak kojący balsam.
„Ísjaki” to chyba najbardziej melodyjny utwór na albumie. W swojej lekkości i melodyjności jest przeciwwagą dla zawartego na początku albumu smutku, złości i strachu. Radosny, wręcz euforyczny refren ukazuje bardziej bezpośrednie i optymistyczne oblicze zespołu. Rozprasza „mrok” „Kveikur”. Jest to dalekie odejście zespołu od ambientu, a bardziej ukłon w stronę solowej twórczości lidera zespołu, który umiejętnie korzysta z elementów muzyki popowej. Niektórzy traktują pojęcie „pop” jako określenie czegoś „brzydkiego” i „wstydliwego”, zwłaszcza kiedy rzecz dotyczy korzystających z tego gatunku zespołów alternatywnych. Natomiast sposób w jaki Sigur Rós maluje muzykę dźwiękami z kręgu „pop” nadaje temu słowu innego znaczenia i wymiaru (heavy-pop?). Nie przeszkadza to muzykom w dostarczaniu wzruszeń. W tej muzyce nadal dzieją się piękne emocjonalne rzeczy.
„Yfirborð” zaczyna się niemal ambientowo. Odcienie rozmazanych dźwięków ciszy i zniekształcony wokal Jónsi’ego tworzą świetną senną atmosferę. W miarę rozwijania się utwór nabiera coraz szybszego tempa, aby nagle zrobić zwrot i znów zwolnić. Dźwięki spływają po rozmytym tle. Utwór ma kilka takich zwrotów, kulminacji i wyciszeń. Mamy poczucie, że coś jakby wrzało wewnątrz, jakieś emocje, które chcą się uwolnić.
„Stormur” to po „Ísjaki” kolejny utwór o bardzo pozytywnym i melodyjnym zabarwieniu, tak całkowicie i wyraźnie dający kłam sloganom pt. „agresywny i mroczny album”. „Stormur” to taki muzyczny ciepły promień słońca, świeży podmuch orzeźwiającej bryzy. Perkusja wybija rytm życia. Oddycham pełną piersią. Biegnę. Śmieję się.
Cała poprzednia słodycz znika przy pojawieniu się „Kveikur”, który brzmi bardzo futurystycznie. Ponownie pojawiają się drapiące i pękające dźwięki. Dźwięki metalicznego tarcia, pracującego mechanizmu. Jónsi śpiewa jakby walczył z siłami, prowadził wewnętrzną wojnę, jest rozdzierany emocjonalnie. Utwór posiada w sobie kosmiczną przestrzeń. Przekonujemy się o tym, że natura jest dualistyczna. Hałas gitar i bębnów wzbudza przerażenie, ale jest też w pewien sposób onieśmielający. Pojawia się jednak nadzieja w tej walce człowieka z własną naturą i jej ciemną stroną.
„Rafstraumur” pojawia się niczym wschód słońca nad doliną. Rozprasza cienie, tchnie przyjemnym ciepłem, jest optymistyczny i energiczny. Można zapomnieć o koszmarach i nieprzyjemnościach. Pozbawiony trosk i smutków błyszczący i melodyjny pop-rock z kulminacjami w postaci ściany gitarowych dźwięków i wokalnym falsetem Jónsi’ego (bliski jego solowym dokonaniom).
„Blaþráður” podobnie jak „Stormur” wypełnia wolność i dzikość. Potęgują je chórki wyjące „Uuuuu” niczym wilki do księżyca. Powolna perkusja i niekonwencjonalne dźwięki gitary rozwijają się, aż do kulminacji kiedy utwór nabiera tempa i mocy (Orri rules!), by następnie przy końcu ponownie uspokoić atmosferę i opaść w dół.
Ostatni utwór na płycie, czyli „Var” to jedyny utwór instrumentalny na tym wydawnictwie i zarazem idealna klamra dla „Kveikur”. W przeciwieństwie do „Brennisteinn”, który jest najmocniejszym i najgłośniejszym momentem na płycie, istnym wybuchem wulkanu, „Var” jest najdelikatniejszą i najcichszą formą. Tytuł „Var” czyli „Schronienie” oddaje idealnie naturę utworu. Po wybuchu wulkanu, który miał miejsce na początku, teraz następuje opadanie pyłu wulkanicznego, powolne i delikatne. Natura powoli się wycisza i uspokaja.
Analizując tytuły poszczególnych utworów zamieszczonych na „Kveikur”, jak również ładunek i energię zawartą w tej muzyce można odnieść wrażenie, jakby Islandczycy poprzez muzykę na „Kveikur” opisali własne wewnętrzne stany emocjonalne. Czy zatem „Kveikur” może być faktycznie eksploracją emocji i uczuć muzyków Sigur Rós – złości, bólu, cierpienia, smutku, tęsknoty, ale też radości, pozytywnej energii i nadziei? A może dotyczy to jakiegokolwiek człowieka?
Zastanawiające jest to, że pomimo tego, że prawdopodobnie zdecydowana większość odbiorców muzyki Sigur Rós nie zna tekstów śpiewanych przez Jónsi’ego to i tak ulega niezwykłemu magicznemu oddziaływaniu tej muzyki. Muzyki, która jest w stanie spowodować, że człowiek mimowolnie zaczyna płakać bądź tęsknić, ale także w innym momencie uśmiechać się, cieszyć, czuć radość.
Jónsi nadal czaruje swoim anielskim głosem, który jest dodatkowym instrumentem na tle bogatych tekstur i chaosu dźwięków gitar, perkusji, sekcji smyczkowej i dętej. Mam wrażenie (wiem, że nierealne), jakby muzycy komponowali materiał na „Kveikur” w jakimś ustronnym miejscu, może w mrocznej jaskini, gdzie mogli uwolnić swoje pierwotne instynkty, popędy, tłumione emocje. Takie fantazje wywołały u mnie przede wszystkim głębokie i surowe dźwięki perkusji, basu, a także gitar. A także te wszystkie dźwięki drapania, skrzypienia, pękania i łamania.
„Kveikur” to nie jest „agresywny i mroczny album”. Natomiast są w tej muzyce momenty, w których jak przez niedomknięte, uchylone lekko drzwi możemy podglądnąć zbliżającą się ciemność. Mrok, który jest zarazem przerażający i fascynujący, którego się lękamy, ale którego jednocześnie jesteśmy ciekawi. Czy to odnosi się do naszej natury? Na ile musimy ją kontrolować? Wstydzimy się jej czy po prostu boimy? Kiedy już zaczynamy dostrzegać to piękno brzydoty, brud i pierwotność, drzwi nagle zatrzaskują się odcinając nas od ciemnej strony. Pojawiają się przyjemne melodie i optymizm dla odczarowania złego wrażenia. Koszmary przestają być straszne w świetle dnia.
Zwróćmy jeszcze uwagę na symbolikę pojawiającą się w albumie „Kveikur”. Dwukolorowa okładka – czerń i biel. Dwie postacie – w czarnej masce i białej masce. Podobnie album poprzeplatany jest muzyką i brzmieniem, które wyraźnie można podzielić na mroczne i niepokojące oraz jasne i radosne. Dwa przeciwstawne bieguny, dwie przeciwstawne siły, które współistnieją obok siebie, a nawet ze sobą. Bez istnienia jednej niemożliwe byłoby istnienie drugiej.
Być może dziecko, które pojawiło się 14 lat temu na okładce „Ágætis byrjun” nie jest już takie małe. Urosło przez te lata i utraciło nieco na swojej niewinności. Muzyka na „Kveikur” może przedstawiać jego burzliwe dojrzewanie, różne stany emocjonalne, wewnętrzną walkę, poznawanie własnej natury, dobra i zła, jasnej i ciemnej strony siebie.
Sigur Rós :: Kveikur
1. „Brennisteinn” (Siarka) – 7:55
2. „Hrafntinna” (Obsydian) – 6:24
3. „Isjaki” (Góra lodowa) – 5:04
4. „Yfirborð” (Powierzchnia) – 4:20
5. „Stormur” (Burza) – 4:47
6. „Kveikur” (Knot) – 4:56
7. „Rafstraumur” (Prąd elektryczny) – 4:59
8. „Bláþráður” (Cienka nić) – 5:13
9. „Var” (Schronisko) – 3:45
Sigur Rós : website / facebook / soundcloud