Dwa lata temu znajomy metalowiec podarował mi płytkę. Powiedział do mnie „posłuchaj, ale to dziwne” i skwitował demonicznym uśmieszkiem. Przyjąłbym to ze spokojem, ale te słowa gryzły się mocno z jego ekscentrycznym „metalowym” wyglądem i długoletnią przynależnością do świata metalowego. Do tego miałem świadomość jakich ekstremalności i dziwactw muzycznych słuchał po zapadnięciu zmroku, kiedy dobro smacznie śpi, a po świecie spaceruje sobie wesoło zło. Z drżącym sercem wziąłem od niego ten album. Dla otuchy pomyślałem „co mi tam, jestem otwarty na muzykę, a z władcami ciemności nie należy zadzierać”. Na okładce nazwa kapeli – Sólstafir. Dla mnie już było wszystko jasne. Oczekiwałem po muzyce dewianckiej brutalności, tego, że muzycy wyciągną własne jelita i naciągną na swoje gitary zamiast strun. Spodziewałem się ostrej jazdy jak w pędzącej w dół urwanej windzie.
Płyta leżała na półce przez kilka dni. Kiedy ponownie trafiła w moje ręce, zacząłem przeglądać wkładkę i ku mojemu zaskoczeniu okazało się, iż zespół pochodzi z Islandii. Zaintrygowało mnie to. Ciekawość wzięła górę (chociaż kolega metalowiec powiedziałby pewnie, że to głos „pana” mnie wezwał) i włożyłem krążek do odtwarzacza. Okazało się, że „nie taki diabeł straszny jak go malują”, aczkolwiek… Dziś pragnę podzielić się z Wami „ciemną stroną mocy” na muzycznej scenie Islandii.
Sólstafir to islandzki zespół metalowy, który powstał w 1995 r. Zespół zaczynał swoją przygodę z muzyką pod flagą black-metalu. Po nagraniu kilku albumów demo oraz EP’ek Sólstafir złagodził swoje metalowe brzmienie. Pozostawiając pewne metalowe elementy wprowadził do swojej muzyki rozwiązania m.in. w postaci rocka alternatywnego, post-rocka, stoner-rocka oraz sludge-metalu. Takimi rozwiązaniami zespół podzielił się ze swoimi fanami w 2005 roku na albumie „Masterpiece of Bitterness”. Następnie na przełomie 2007/2008 roku, w szwedzkim studiu Music A Matic Studios mieszczącym się w Göteborgu, zespół nagrał swój ostatni (jak na razie) album „Köld”, który został wydany w 2009 roku. Producentami materiału zostali Fredrik Reinedahl i Aðalbjörn Tryggvason. Jest to zdecydowanie najlepiej wyprodukowany album w historii zespołu. Singlem promującym album został „Love Is The Devil (And I Am In Love)”, do którego nakręcono klip na podstawie scenariusza i w reżyserii Guðmundur Óli Pálmason (perkusista zespołu).
„Köld” napewno nie jest płytą łatwą w odbiorze. Album przytłacza swoim mrocznym klimatem, w którym wyczuwa się coś naturalnego – dzikiego i pierwotnego. Zimny klimat muzyki tworzy zamknięty świat, pełen smutku i cierpienia. Dramaturgia i emocjonalność wpływają dodatkowo na depresyjną atmosferę całości. Muzyka na albumie jest niczym zapis ścieżki dźwiękowej do postapokaliptycznego obrazu świata. Swoim oryginalnym transującym klimatem hipnotyzuje i wciąga.
Sólstafir przez 70 minut swojego albumu koncentruje się na naszych zmysłach i wyobraźni. Utwory trwające średnio po osiem minut budowane z precyzją wznoszą się jak ogromne wieżowce, aby w punkcie kulminacyjnym dosięgnąć chmur. Większość utworów charakteryzuje się zaskakującymi zmianami tempa i rozwiązaniami ambientowymi. Brzmienie albumu budowane jest głównie poprzez magiczne gęste riffy, które są oszałamiające, na granicy kakofonii. Album składa się ze skrajności. Niektóre utwory są ostrzejsze, a inne łagodnieją. Momenty ciche łączą się z głośnymi, wolne z szybkimi, intymne z bardziej odważnymi. Dźwięki czasami budowane są na długich odcinkach, a kiedy indziej rozwijają się w małych formach. Na całość brzmienia duży wpływ ma również wokal Aðalbjörn Tryggvason. Swoim śpiewem przepełnionym emocjami, wokalista wypełnia całe spektrum psychiki słuchacza, od melodeklamacji poprzez melodyjny śpiew, aż do krzyku.
Album rozpoczyna się od długiego instrumentalnego intro w postaci „78 Days in the Desert”. Utwór rozwija się w atmosferze sennego stonera. Zaczyna się powoli, jakby coś dopiero się budziło, było zapowiedzią czegoś większego. Stopniowo wszystko narasta, aż pojawiają się rozpalające mocne gitarowe riffy, które grają melodie pod transowe bicie bębnów i rytmiczną linię basu. Mocny początek tytułowego utworu „Köld” może zabierać wszelkie nadzieje na złapanie oddechu. Nic jednak bardziej mylnego. Mamy tutaj dużo zmian rytmu, momenty spowolnienia i zostajemy uraczeni bardzo emocjonalnym, smutnym, rozdzierającym serce śpiewem. Cięższy i szybszy „Pale Rider” to coraz bardziej rozbudowująca się struktura black metalu połączona z monotonnym crustem. „She Destroys Again” początkowo przynosi rozjechane, rozmyte dźwięki gitar, na tle których ponownie doświadczamy smutku i cierpienia w głosie wokalisty. Po półtorej minucie utwór nabiera tempa i mocy. „Necrologue” towarzyszy melodyjny śpiew, głos samotności i rozpaczy (kojarzący się barwą z głosem Kurt’a Cobain’a). Zagrany nieco w stylu prog -rocka i hard-rocka. Wolniejszy i bardziej melodyjny, z ładnymi solowymi partiami gitar. „World Void of Souls” to 11 minut interesującego eksperymentowania. Łączy się tutaj post rock, industrial z ambientem i noisem. „Love is the Devil (and I am in Love)” to najkrótszy, najprostszy utwór na płycie. Melodyjna metalowa „piosenka”. Po najkrtószym utworzy przychodzi czas na najdłuższy, prawie trzynasto minutowy „Goddess of the Ages”. Niezwykle hipnotyzujący rytm perkusji, płynące wolno dźwięki gitary oraz przeszywający do szpiku kości śpiew wokalisty, zabierają nas do innego świata. Widzimy ziemię pokrytą kurzem, bezbarwną, zniszczoną, pozbawioną piękna. Pojawia się uczucie smutku i rozpaczy, żalu i tęsknoty. Świetne zakończenie albumu.
P.s. Sólstafir to fenomen atmosferyczny. Ma on miejsce, gdy promienie słoneczne przebijają się przez dziury w (zazwyczaj ciemnych i deszczowych) chmurach, co wytwarza wrażenie grubych wiązek promieni.
Sólstafir :: Köld
1. „78 Days in the Desert” – 8:34
2. „Köld” – 8:59
3. „Pale Rider” – 8:05
4. „She Destroys Again” – 7:12
5. „Necrologue” – 8:30
6. „World Void of Souls” – 11:51
7. „Love is the Devil (and I am in Love)” – 4:43
8. „Goddess of the Ages” – 12:41
Sólstafir : website / facebook